sobota, 10 marca 2012

Kobiety też myślą!

W piątkowy wieczór, chwilę przed położeniem się spać obejrzałem rozmowę Agnieszki Kublik z Katarzyną Piekarską (SLD) i Iwo Zaniewskim (dyrektor artystyczny agencji reklamowej PZL). I spać się nie położyłem: w obawie przed koszmarami.
Kiedyś napisałem, że polityczna poprawność jest niczym innym jak nowym rodzajem cenzury i w świetle linkowanego powyżej materiału wygląda na to, że mam stuprocentową rację.


Tym razem komuś nie spodobały się tak zwane "głupie reklamy". Reklamy na ogół raczej drażnią i w większości mamy tendencję do ich ignorowania, więc gdyby zniknęły nikt by po nich nie płakał, ale tym razem wkurzyła się na nie "polityczka" (jeśli konsekwentnie zastosować politpoprawną nowomowę) i jeśli będzie skuteczna, to być może zapoczątkuje proces prowadzący do otwarcia na nowo niesławnego gmachu przy Mysiej 2 w Warszawie - gdzie za PRL mieścił się Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.

Otóż panią Piekarską reklamy pudrów zirytowały do tego stopnia, że postanowiła zgłosić je do Rady Etyki Mediów wnioskując zarazem o zakaz ich publikacji. Dlaczego? Bo modelki są "zbyt poprawione Photoshopem". W związku z powyższym, kobiety ze zmarszczkami zbyt głębokimi by można je ukryć pod warstwą fluidu mogą poczuć się rozczarowane, zdołowane i brzydkie (szczególnie jeśli puder nie wygładzi niedoskonałości ich urody), a to z kolei może wpłynąć negatywnie na ich życie emocjonalne i postrzeganie samych siebie.
Przykro pisać, ale orędowniczka sprawy kobiet pani Katarzyna Piekarska wygłaszając takie sądy - sprawie kobiet tylko szkodzi.  W uczciwość i obiektywność reklamy nie wierzą nawet małe dzieci - natomiast p. Piekarska sugeruje, że kobiety są po prostu zbyt głupie by poradzić sobie z oceną oglądanego materiału.

Żyję już kilkadziesiąt lat na tym świecie, ostatnie siedem spędziłem pracując głównie z kobietami i nie spotkałem jeszcze ani jednej, która powiedziałaby mi, że w stu procentach wierzy w skuteczność kosmetycznych mazideł, w to, że się jej za ich pomocą w cudowny sposób zatrzymać czas. Nie spotkałem też chyba żadnej, która z tego powodu miałaby zrezygnować z wcierania ich w skórę każdego, albo prawie każdego dnia. Kobiety, zachęcone reklamą czy bez niej, będą starały się wyglądać ładnie. I to nawet nie dla mężczyzn - bo ci w większości nawet tych starań nie zauważą, ale dla siebie - taka już ich natura.

Drugim wątkiem poruszonym w tej zajmującej dyskusji były reklamy seksistowskie i utrwalające stereotypy.Ten fragment był nawet zabawny. Otóż utrwalaniem stereotypu ma być na przykład reklama zmywarki do naczyń. Pokazano w niej, uwaga, uwaga: kobietę zmywającą naczynia i mężczyznę, który kupuje zmywarkę - aby swojej żonie ulżyć. Jak się okazuje - to stereotyp. Pan Zaniewski (do tej pory grzecznie potakujący totalitarnym tezom Piekarskiej), mimochodem stwierdził, że przecież w tej reklamie nic takiego dyskryminującego nie ma, w końcu to kobiety statystycznie częściej wykonują prace domowe. Mówiąc oczywistą dla każdego prawdę naraził się i od raz dostał od rozmówczyń po uszach, a Agnieszka Kublik uznała się za statystyczną reprezentatywną grupę, jako że "u niej w domu to na przykład nie". Co trochę dziwi, gdyż dziennikarz - profesjonalista powinien jednak odróżniać własne doświadczenia od doświadczeń ogółu.

Nie wolno zapomnieć o jednym: jeśli chce się już pod tym kątem cenzurować reklamy, to chyba należałoby sprawiedliwie stwierdzić, że utrwalaniem stereotypów jest też reklama w której mężczyzna dajmy na to: maluje pokój albo naprawia cieknący kran, czy też przetyka kibel. Bo gdzie jest powiedziane, że tylko faceci mają babrać się w gównie?

Seksistowskimi reklamami mają być też te, w których piękne młode dziewczyny zachęcają do kupna jakiegoś przedmiotu: opon, roweru, monitora, telewizora czy jakiegokolwiek innego produktu. Nie wiem czemu przypisać niechęć do modelek topless na kalendarzach w zakładach wulkanizacyjnych - chyba tylko zawiści posuniętej w latach, nieatrakcyjnej baby za którą nikt się już nie ogląda.
Seks się sprzedaje, bo jest pierwotnym instynktem, każdemu znanym: jak głód, czy konieczność regularnego wypróżniania się. Zaspokojenie każdej z tych potrzeb większości ludzi kojarzy się przyjemnie - a że seks jest bardziej estetyczny niż robienie kupy to znalazł zastosowanie jako narzędzie marketingowe. Ciężko mi dopatrzyć się w tym czegokolwiek nagannego - ludzie są istotami biologicznymi i basta. Młoda, atrakcyjna samica / samiec będą się zawsze wydawały bardziej pociągające od starych. Młodość jest atrakcyjna, bo to w młodości ma się dokonywać prokreacja i trzeba do niej jakoś zachęcić - i każda biologiczna istota w taki właśnie podświadomy sposób to odbiera. Wiek dojrzały, czy podeszły mają inne zalety i inne problemy i nie należy do nich poszukiwanie partnera do prokreacji, czyli zachęcanie, kuszenie i prowokowanie - cechy wspólne reklamy i uwodzenia.

Nie lubię być traktowany jak bezmózgi kretyn. Nie lubię też, gdy traktuje się tak moich bliźnich, z których każdy został wyposażony w lepiej lub gorzej funkcjonujący, ale zawsze, mózg. Tak cenzurowanie reklam, jak i umieszczanie piętnastosekundowych ostrzeżeń o wszystkich przeciwwskazaniach reklamowanego produktu farmaceutycznego to traktowanie nas wszystkich jako idiotów nie umiejących czytać i nie rozumiejących świata, nie wiedzących czym jest reklama i nie potrafiących dbać o siebie.
Pani Piekarska i inni kryptototalitarni socjaliści przypominają mi starą ciotkę, która przy dziesięciu stopniach powyżej zera każe ubierać szalik i czapkę. A że chyba każdy pamięta co miał ochotę przy takiej okazji ciotce powiedzieć - cytował nie będę.

niedziela, 19 lutego 2012

Renesans barteru

Przglądając to co moi znajomi umieszczają na głównych stronach portalów społecznościowych rzadko mnie coś zaciekawia. Muzyką, która dominuje w udostępnianych linkach interesuję się średnio, czyimiś dziećmi jeszcze mniej, a imprezami na których mnie nie było - w ogóle.


Jakiś miesiąc temu kolega podlinkował jednak coś, co przeczytałem i do tej pory nie dawało mi spokoju: tekst o planach likwidacji gotówki przez UE. Pochodził jednak z dość mało wiarygodnego medium - zadałem więc sobie trud poczytania biurokratycznego bełkotu w postaci odnośnych Unijnych Dyrektyw (jak na przykład  2009/110/EC i kilku wcześniejszych)  - nie zakazują wprost używania gotówki, a także nie wprowadzają nakazu jej likwidacji. Czyżby więc kula pofrunęła prosto w płot?

Niezupełnie. Za pomocą wujka Googla zacząłem przedzierać się przez zachwaszczone czeluści internetu. Dotarłem do interesującego dokumentu wydanego przez Koalicję na Rzecz Obrotu Bezgotówkowego i Mikropłatności. Organizacji powstałej w 2007 roku, w ramach Związku Banków Polskich.
Zamieszczona na stronie Związku strategia zakładała w optymistycznym wariancie, że już w 2013 roku 100% płatności odbywać się będzie bezgotówkowo. Strategia, jest dokumentem wartym pobieżnego choćby przejrzenia. Padają w niej bardzo mocne słowa, jak chociażby "walka z gotówką"(!) - umieszczone, co podkreślę jeszcze raz, na stronie organizacji zrzeszającej 58 najpotężniejszych bankówi i firm technologicznych w Polsce.

Jakież mogą być powody, że tak wpływowe zrzeszenie wypowiada wojnę monetom i banknotom? Zmniejszenie dla banków kosztów własnej działalności : nie będzie potrzeba skarbca, strażników, konwojentów, maszynek liczących banknoty i bardzo drogich bankomatów. Przede wszystkim jednak: nie ograniczona już niczym możliwość kreacji pieniądza przez banki, bo o ile do tej pory istnieje ryzyko (niewielkie bo niewielkie), że wszyscy depozytariusze zgłoszą się do kas w tym samym momencie i gotówki po prostu braknie, o tyle gdy gotówki nie będzie - ludzie nie będą mogli jej wybrać i pochować do skarpet (z jakiegokolwiek powodu). Mówiąc krótko: z systemu bankowego nie będzie już żadnej ucieczki - cyfry na jednym koncie będą zmieniały się w cyfry na drugim.
Takie rozwiązanie bez wątpienia spodobałoby się również Państwu, bo doprowadziłoby (teoretycznie - ale o tym zaraz) do uszczelnienia systemu fiskalnego i likwidacji szarej strefy - każdą elektroniczną transakcję bardzo łatwo  wyśledzić i w razie czego nałożyć stosowny podatek, co więcej - nie trzeba by nawet ufać obywatelom i prosić ich o zeznania podatkowe! Przy odpowiednio zaawansowanym systemie komputerowym, po prostu potrąci się z konta co się Państwu należy w postaci VAT, czy innej daniny i tyle.

Zalety, które podaje strategia dla zwykłych ludzi mają być też nie do przecenienia: bezpieczeństwo pieniędzy, łatwość płacenia za pomocą kart zbliżeniowych itp. Bezpieczeństwo dodajmy złudne - bo karty zbliżeniowej może użyć każdy, jako, że nie zabezpiecza jej żaden PIN, ani nawet podpis, który kasjer miałby zweryfikować.

Drogą indukcji można wywnioskować co następuje: jeśli najpotężniejsze instytucje finansowe już "walczą" z gotówką, a Państwu podobna "walka" jest na rękę - dojdzie do tego prędzej lub później - i wcale nie musi to być zapisane w eurpejskich dyrektywach.

Szkoda, że to wszystko za cenę drastycznego ograniczenia prywatności: bo jakiż to będzie problem porównać transakcję bezgotówkową z numerem paragonu i potem sprawdzić, że na przykład polityczny przeciwnik kupił sobie dmuchaną lalę, albo środki na powiększanie penisa i użyć tej informacji do skompromitowania go?
Mimo to uważam, że nadzieja polityków na likwidację szarej strefy i tym samym położenia chciwego łapska na wszystkich pieniądzach jakimi dysponują obywatele, jest dość złudna. Jeśli ludzie będą chcieli uniknąć fiskusa przy płaceniu za usługi (bo to jest główny składnik szarej strefy) lub towary - i tak to zrobią. Jak?
Społeczeństwa błyskawicznie wypracują sobie waluty alternatywne - bez udziału Państwa i systemu finansowego. Przy większych płatnościach (np. ekipie za wybudowanie domu) zapłacą złotem, przy mniejszych - barterem (mechanik naprawi mi auto, a ja w zamian za to kupię mu 1000 cegieł, których akurat potrzebuje do budowy domu), albo usługą za usługę: fryzjer obetnie dziewczynie włosy, a ta rozłoży przed nim nogi - oficjalny pieniądz stanie się w takich przypadkach jedynie miernikiem wartości dóbr.
Tylko czy to aby na pewno będzie jeszcze postęp?

środa, 25 stycznia 2012

Duma z pokolenia

U zarania AD 2012 uliczne demonstracje stały się ulubioną rozrywką mieszkańców Europy Środkowej.

W Budapeszcie - wielotysięczne manifestacje to protestują, to popierają Viktora Orbana. W Bukareszcie od dwóch tygodni na ulicach stoją przeciwnicy prezydenta Basescu - których wytrwałość i upór dziwi samych Rumunów, których natura sprzyja raczej krótkotrwałym zrywom. O Grecji nie ma co nawet wspominać, bo tam demonstracja się w ogóle chyba nie kończy.
Wczoraj - dołączyła Polska. I muszę powiedzieć, że jestem z tego dumny. Dumny bo okazało się, że większość z protestujących to ludzie w moim wieku lub młodsi.
Niesamowite, bo nakląłem się na moje pokolenie, że hej: że obojętne, że niezainteresowane sprawami publicznymi, że bezrefleksyjne i niezaangażowane, że bezmyślnie głosujące na Platformę czy PiS, że żyjące wyłącznie paleniem zielska, czy (jak chce prezes Kaczyński): "piwskiem i porno".
 Konflikt o ACTA - jest czymś więcej niż protestem przeciw cenzurze czy walką z piractwem. Stał się przyczynkiem do starcia pokoleń: cyfrowego i analogowego. Pierwsze z brzegu liczby to potwierdzają: w grupie 16 - 24 lata z internetu korzysta 92% populacji. W grupie 50+ raptem jedna trzecia. I w tym kontekście  starczy posłuchać: Grasia, Boniego (który nie wie kto zarządza jego www), czy jaśnie panującego pana Premiera. Dla nich, a do wczoraj także dla mass- mediów "drugiej fali"(TV, radio), sprawa ACTA to jakiś marginalny, nic nie znaczący konflikt. Traktowany był mniej więcej tak samo poważnie jak wyniki przedwyborczych internetowych sondaży zgodnie z którymi Korwin - Mikke powinien już zasiadać w Pałacu Prezydenckim trzecią kadencję. Premier i ministrowie nie rozumieją, że przeciw nim staje "trzecia fala" - mediów indywidualnych i ich odbiorców, mediów interaktywnych, swobodnych i nieznoszących kontroli. Oddziałujących na wielu - przez wielu.
Społeczeństwo (a przynajmniej jego młodsza część) zmieniło stan skupienia i miejsce zamieszkania. Przeprowadziło się do rzeczywistości wirtualnej. Siedziałoby sobie tam spokojnie, kryjąc się przed "realem", pozwalało łupić coraz wyższymi podatkami, spokojnie przyjmowało coraz idiotyczniejsze przepisy prawa, dźwigało na karku rosnącą armię urzędników. W rzeczywistości wirtualnej, można przecież rozładować frustracje, rozerwać się, poznać kogoś, poczuć się twórcą, liderem. A tu nagle okazuje się, że ktoś pakuje się z buciorami w to wszystko i do społeczeństwa zatopionego w swoich wirtualnych sprawach dociera nagle, że aby intruza wyprosić nawet zainstalowanie na FB guzika "nie lubię tego" może nie starczyć, podobnie jak podpisanej wirtualnie petycji, spłodzenie jadowitego wpisu na bloga, czy obraźliwego komentarza na forum. Żeby obronić dom - nie można się w nim po prostu zamknąć i czekać aż wróg wejdzie do środka. I sięgnęli po dość oldschoolowy sposób wyrażania dezaprobaty: uliczną demonstrację.
Nie chciałbym nikogo zniechęcać - ale to nic nie da. Zwłaszcza jeśli organizatorzy zapowiadają wystąpienia "spokojne, pokojowe i kolorowe". Co tu dużo gadać - dla rządzących taka demonstracja to żaden problem. Popatrzą na to w kategorii festynu, czy karnawału i tyle. Jak nikt nie będzie palił opon, rozbijał obozowisk namiotowych pod Sejmem, rzucał kamieniami w Pałac Prezydencki. W najbliższym czasie wyborów nie ma - to co to kogo interesuje? Zima jest połażą, pokrzyczą i pójdą do domu, żeby nie marznąć.

Podoba się nam to czy nam się nie podoba: ACTA zostanie jutro podpisane przez polskiego Ambasadora w Japonii. Premier zapowiedział. Później umowa zostanie ratyfikowana, a Policja i Prokuratury dostaną polecenie nie zwracania uwagi na przestępstwa związane z ochroną znaków towarowych i własności intelektualnej przez rok, maksimum dwa lata. W tym czasie politycy będą powtarzać, że nic się nie stało, że cała styczniowa ruchawka na nic. A jak się vacatio legis skończy to...
Mówiąc krótko: nie kijem nas - to pałą.
Najgorsze, że władza demokratycznie wybrana - obalić taką ad hoc nie tak łatwo.

PS. Strasznie żałuję, że nie ma mnie w Polsce. Móc wziąć udział w być może jedynym masowym zrywie "przeciw" zainicjowanym przez ludzi mojego pokolenia - bezcenne!

niedziela, 22 stycznia 2012

.gov Tango Down

Wbrew temu co twierdzą przedstawiciele Rządu RP - strony różnorakich instytucji naszego kochanego państwa padają jak muchy po zetknięciu z DDT. Nawet tacy laicy w komputerowych historiach jak ja - dowiedzieli się dziś co to znaczy DDOS  i że stwierdzenie "Tango Down"* oznacza stronę internetową, którą udało się właśnie grupie Anonymous zablokować.

Na facebookowym profilu "Nie dla ACTA w Polsce" jest 250 tys. ludzi i bardzo szybko przybywa. Na Tweeterze "anonimowych" pojawiają się coraz to nowe informacje o zablokowanych stronach: w ciągu ostatniej godziny oberwał prezydent.pl i ms.gov.pl. Pełny wykaz zaatakowanych stron rządowych można znaleźć tutaj . Hiszpańskojęzyczni tweetujący w komentarzach do akcji piszą wręcz o "priemera cyber guerra mundiale" i o "revolucion". Ludzie protestują przeciwko ograniczaniu wolności słowa, kontrolowaniu przez instytucje państwowe tego co w sieci przeglądamy i - nie czarujmy się - możliwość piracenia filmów, gier i muzyki do woli i z minimalnymi konsekwencjami (kto jest bez winy...). Jeśli bowiem idzie o prywatność i kontrolę tego czym się w internecie interesuję - to przypuszczam, że więcej wie na mój temat Google niż jakikolwiek na świecie rząd.

Z tych czy innych powodów do protestu przyłączyć się warto - jak już nie raz dowodziłem - im mniejszy wpływ Państwa na rzeczywistość (realną czy wirtualną) - tym lepiej.

Szczególnie, że na czele naszego kraju mamy ludzi, którzy tak naprawdę nie wiedzą co się dookoła dzieje - nawet w momencie, gdy ponad wszelką wątpliwość funkcjonowanie rządowych i okołorządowych serwisów zostało z premedytacją zakłócone.
Tak dla przykładu: wystąpienie Pawła Grasia - Rzecznika Rządu RP, który stwierdził, że strony "zawiesiły się ze względu na dużą ilość odwiedzających" - dowiódł tym samym - że w ogóle nie wie o czym mówi i zupełnie nieświadomie pogorszył sytuację. Atak na stronę DDOS polega bowiem na sztucznym wygenerowaniu takiej ilości odwiedzin - by serwer nie był w stanie ich wszystkich obsłużyć - czyli w zasadzie przyznał - że atak jednak miał miejsce. Ciekawskich (jak ja) by sprawdzić czy strony rzeczywiście nie działają było na pewno całkiem sporo i być może DDoS - "zrobił się sam". Być może "anonimowi" już w ogóle nie atakują stron  - a tylko mówią, że tak robią? A że na ten temat głośno - to i strony się blokują od zwiększonego ruchu zainteresowanych?

Jedyny szkopuł jednak w tym, że akcjami w wirtualnej przestrzeni mało która władza się przejmuje. Rządy, Parlamenty i Ministerstwa funkcjonowały na długo przed powstaniem internetu i doskonale sobie radziły bez www, więc czy premier ma stronę, czy nie - przypuszczam, że wszystko mu jedno. Obawiam się, że Państwa jak nie teraz to za rok dwa, po cichutku, przy okazji jakiegoś innego głośnego wydarzenia ACTA jednak wprowadzą. I wtedy cyberprotest może już nie starczyć.
* - widzę ze statystyk, że sporo internautów trafiło do mnie szukając dosłownego znaczenia tego stwierdzenia. Żeby ich wysiłek związany z kliknięciem w link mojej strony nie poszedł na marne podaję za Urban Dictionary (tłum. własne): Tango Down - to wzięte z języka jednostek specjalnych stwierdzenie określające "zdjętego" (wyeliminowanego) terrorystę. "Tango" pochodzi z tzw. kodu flagowego gdzie każda litera określana jest innym słowem (Alpha, Bravo, Charlie, Delta...) down - z angielskiego dół.

niedziela, 8 stycznia 2012

Żal do Owsiaka

Dziś, podobnie jak w każdą pierwszą niedzielę po Nowym Roku od 20 lat, na ulice polskich miast wylegną dziesiątki tysięcy młodszych i starszych wolontariuszy, w całym kraju podczas plenerowych imprez zagrają mniej lub bardziej znane rockowe zespoły, a podczas rozmaitych aukcji sprzedane zostaną najróżniejsze niepotrzebne nikomu do niczego dziwactwa.


Wieczorem w większych miastach odbędzie się pokaz sztucznych ogni: Światełko do Nieba. Przed północą Jurek Owsiak straci głos, a jutro prasa odtrąbi, że WOŚP odniosło kolejny gigantyczny sukces i zebrało jeszcze więcej kasiury dla ratowania noworodków i niemowląt niż rok temu.
Owsiak, z właściwą sobie energią i charyzmą, w sposób hippisowsko - punkowo - kiczowaty i komercyjny zarazem od dwóch dekad odwala wspaniałą robotę: mobilizuje ludzi, haruje jak wół, wywleka Polaków z domów w środku stycznia i wspierany przez idealistycznych wolontariuszy... demoralizuje włodarzy tego kraju.
Przykro mi Panie Jurku, ale ode mnie nigdy nie dostanie Pan już nawet złotówki - dokładałem się prawie zawsze, ale na tym koniec.
Nie dlatego, że żałuję pieniędzy dzieciom ani dlatego, że uważam iż pomagać sobie wzajemnie nie należy. Poczucie przyzwoitości, każe mi jednak głośno powiedzieć: swoją wspaniałą robotą daje Pan politykom rządzącym tym krajem alibi. Wyręcza ich z pracy, którą wykonywać powinni oni (a są za to przyzwoicie opłacani) - a nie Pan, nie Pańscy marznący w imię idei wolontariusze.
Rządy, posłowie, urzędnicy, zdzierają z uczciwie pracujących Polaków już około 70 - 80 procent podatków. Pod rozmaitymi postaciami. Przyzna Pan, że to spory odsetek. Pobiera się go pod pretekstem, który można sprowadzić do jednego zdania: Państwo wie lepiej. Wie lepiej na co wydawać nasze pieniądze, wie lepiej gdzie kierować pomoc i wie lepiej komu jest ona potrzebna. A mimo tego, że przecież wie lepiej (jak samo twierdzi), ze swoich zadań się nie wywiązuje, zebrane środki w ogromnej części nicuje: na utrzymywanie własnego aparatu i zapewnianie przywilejów swoim aparatczykom.
Zebrane przez Pana w ciągu dwudziestu lat pół miliarda (do którego pewnie Pan dziś w nocy dobije) to pieniądze, które Państwo tak czy siak na ratowanie tych biednych istot musiałoby przeznaczyć, a które zostały bez wątpienia przeżarte przez puchnącą administrację (zainteresowanych szczegółami zapraszam: tututu - można poczytać o rozroście adminiostracji, urzędniczej efektywności itp.)
Dotarło to mnie w 2010 roku, gdy zainicjował Pan akcję wspierania powodzian i latem - zamiast czerwonych - Pańscy wolontariusze rozdawali niebieskie serduszka w zamian za datki. Pomyślałem sobie wtedy: zaraz, zaraz - od czego mamy Rząd, od czego ubezpieczalnie - skoro ludziom w potrzebie musi pomagać kwestujący eks - hippis?
Skorzystaj Pan z okazji, z tych godzin antenowego czasu, których masz Pan więcej niż ktokolwiek inny w tą styczniową niedzielę, stań przed kamerami i głośno, wyraźnie wykrzycz: "Wstydźcie się! Wstydźcie się politycy, wstydźcie się urzędnicy! Wstydźcie się, że Waszą robotę musi wykonywać witrażysta z zawodu, a osobistość medialna z powołania! Wstydźcie się, że nie potraficie zarządzać na tyle dobrze miliardami ściąganym pod przymusem ze społeczeństwa, że nie umiecie wygospodarować nędznych dwudziestu milionów rocznie na ratowanie życia i zdrowia najmłodszych."
A Pan ściska prawicę Prezydenta, dając niemu i tym samym całej politycznej klasie do zrozumienia: "Nie martwta się, jakby co - pomogę". O to mam do Pana żal.

niedziela, 18 grudnia 2011

Cyrk Palikota

Partia dziwów i cudów wszelakich (szczególnie wyborczych), w której reprezentacji parlamentarnej brak chyba tylko baby z brodą, Cygana połykacza noży i kozła, będąca przy okazji jedyną jawnie wodzowską na polskiej scenie politycznej, zdała sobie chyba sprawę, że umieszczenie nazwiska lidera w nazwie wygląda źle z czysto wizerunkowego punktu widzenia.

Ruch Palikota, bo o nim rzecz jasna mowa, ogłosił jakiś czas temu, że zmieni nazwę. Nową - chce wyłonić w konkursie. I tu, jak mawiał Wieniawa, "zaczęły się schody". Partia zamówiła kilka ekspertyz i z dwóch z nich (podaje PAP) wynika, że wykreślenie nazwy z rejestru partii, po to by w to miejsce wpisać nową, może oznaczać rozwiązanie jej samej.  Partia zawahała się i ustami rzecznika Andrzeja Rozenka uznała, że musi poczekać nieco dłużej, bo perspektywa utraty jedenastu dużych baniek dofinansowania z budżetu Państwa (czyli kieszeni podatnika) mogłaby być dla niej przykra. Tym samym idealistyczny Ruch Palikota dołącza do grona politycznych kłamczuszków, ujawniając przy okazji, że w naszym prawie o partiach politycznych ukryta jest brzydka, śmierdząca kupa.
28 października Roku Pańskiego 2011 Pan Armand Ryfiński (Ruch Palikota) w wypowiedzi dla Polskiego Radia oznajmił:

Powinniśmy zrezygnować z finansowania Kościoła przy pomocy funduszu kościelnego, zlikwidować finansowanie partii i w zamian dać pół procent więcej na organizacje użytku publicznego, Kościoły i partie, i niech co roku obywatele decydują, na co chcą przeznaczyć te pieniądze.

W czym więc problem Panie Palikot? To chcecie tej kasy czy nie?

Wejście do parlamentu partii Palikota jest dowodem na fakt, że polska demokracja już przeistacza się w ochlokrację - rządy motłochu - i jest kompromitującą porażką systemu szkolnictwa. Z badania OBOP (tu) wynika bowiem, że 2/3 wyborców tej partii to ludzie z wykształceniem wyższym i średnim, 2/3 jest mieszkańcami miast i 2/3 przed 40 rokiem życia.
Jak już kiedyś pisałem "młodzi, wykształceni, wolni z dużych miast" poszli zagłosować na partię typowo populistyczną, z nierealnym, głupim i sprzecznym wewnętrznie programem, z urągającym dobremu smakowi ślubowaniem podczas nocy powyborczej. Partię, która wprowadziła do Sejmu takiego giganta intelektu jak Robert Biedroń, który za każdym razem gdy otworzy w Sejmie buzię - kompromituje jeszcze bardziej całą tą skompromitowaną już instytucję (można poczytać tu ).
Uważam, że coś w obecnej demokracji należy zmienić. Wizja Tofflera, mówiąca o dyktaturze mniejszości już się spełnia. Sądzę, że albo trzeba wprowadzić przymus głosowania (jak we Włoszech), albo losowo wybierać proporcjonalną do absencji wyborczej liczbę reprezentantów (żeby Sejm reprezentował 100 procent społeczeństwa - a nie jak w obecnym przypadku, rządzi partia na którą zagłosowało de facto 18 proc. uprawnionych do głosowania - szczegółowe wyliczenie tutaj).
Najlepiej jednak byłoby pójść w zgoła innym kierunku i wprowadzić cenzus wyborczy: trudny test z wiedzy obejmujący ekonomię, politykę, podstawy prawa, wnioskowanie logiczne itp. - ułożony przez Sąd Najwyższy albo Trybunał Konstytucyjny lub powołaną do tego celu apolityczną instytucję, złożoną z pozbawionych prawa do głosu profesorów uniwersyteckich, z których każdy pod groźbą odpowiedzialności karnej byłby zobowiązany zachować anonimowość (żeby zminimalizować ryzyko korupcji) - każdy kto chciałby mieć wpływ na rzeczywistość musiałby zaliczyć go przed wyborami. Idę o zakład, że wyniki takich wyborów byłyby zupełnie inne niż obecne, a 90% wyborców Ruchu Palikota nie byłoby w stanie go zdać. Z korzyścią zresztą dla Polski, której "plastikowa demokracja - ochlokracja" ładnych twarzy i celebrytów w polityce - najzwyczajniej w świecie szkodzi. 
Jako, że Partia Palikota ogłosiła konkurs na nazwę - mam swoją propozycję - umieściłem w tytule wpisu.

niedziela, 11 grudnia 2011

Klina, klinem do stagflacji

Coś zaczyna się dziać, skoro nawet moi znajomi na facebook'u których nawet nie podejrzewałbym o takie zainteresowania umieszczają linki takie jak ten, w którym

pan Godfrey Bloom, prawicowy europoseł w bardzo prostych słowach tłumaczy co stoi za obecnym kryzysem:

"Rządy wydają więcej niż są w stanie zebrać z podatków. Gdy im brakuje, razem z bankami centralnymi dodrukowują. Gdyby tak postąpił zwykły obywatel poszedłby do więzienia."

Święta prawda. Co gorsza, z linku udostępnionego przez profesora Rybińskiego, a który można znaleźć  tu  wynika, że w Grecji już zaczął się run  na banki. A banki mogą za chwilę się obudzić z ręką w nocniku i pustymi sejfami - nie mają bowiem i nie mogą mieć wystarczającej ilości pieniędzy do pokrycia wszystkich żądań deponentów.

Skąd się bierze kasa

Powiedzenie: masz to jak w banku, zaczyna nabierać pejoratywnego znaczenia. Dlaczego się tak właściwie dzieje? Polecam przeczytać książkę hiszpańskiego ekonomisty Jesusa Huerty de Soto zatytułowaną: "Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne" (Dinero, Crédito Bancario y Ciclos Económicos). Nie jest to lektura ani łatwa, ani lekka, a już na pewno nie przyjemna. Jeśli się jednak przebrnie choćby przez połowę liczącego sześćset stron tomiska, pozwala zrozumieć, że to co się dzieje w Europie obecnie, jest niczym innym jak dawno już opisanym i zrozumianym przez ekonomistów zjawiskiem, którego dziwnym zrządzeniem losu nikt do wiadomości przyjąć nie chce. Zjawisko to będzie zachodziło tak długo, jak banki będą cieszyć się uprzywilejowaną względem innych podmiotów na rynku pozycją. Dodawać nie trzeba, że przywileje nadaje bankom nie kto inny jak politycy. Resztę można już sobie dośpiewać.
W ogromnym skrócie: jeśli decydujemy się oddać oszczędności do banku zakładamy, że pieniądze te będą zawsze do naszej dyspozycji - na życzenie. Innymi słowy, zakładamy, że pewna określona suma pieniędzy znajduje się w skarbcu banku - fizycznie. Tak nie jest - pieniędzy tych jest w banku zależnie od prawa (i to jest właśnie jeden z przywilejów) od dwóch do dziesięciu procent. Czyli w chwili gdyby wszyscy deponenci zdecydowali się odebrać pieniądze w jednej minucie - otrzyma je maksymalnie co dziesiąty.
Co banki robią z resztą pieniędzy? Udzielają kredytu - na przykład innemu bankowi, który również zatrzymuje dziesiątą część obowiązkowej rezerwy, a resztę pożycza następnemu bankowi. Jest to rzecz jasna uproszczenie, bo pieniądze nie podróżują bezpośrednio z banku do banku, ale przez kredyty udzielane przedsiębiorcom, trafiają jako depozyty do kolejnych banków. Nazywa się to fachowo Kreacją Pieniądza. Dodajmy, że tak naprawdę banki tworzą ten pieniądz z niczego


W górę i w dół kolejką górską cyklu koniunkturalnego - czyli jak się kupuje głosy wyborców i co mają do tego banki?



Nie byłoby problemu, gdyby bank otrzymywał zawsze raty kredytów o czasie i gdyby deponenci przychodzili odebrać pieniądze dokładnie wtedy, kiedy zobowiązali się je odebrać. Zachodzą jednak pewne różnice - i od czasu do czasu bank zmuszony jest pożyczyć pieniądze od Banku Centralnego, który fizycznie ich nie ma i je dodrukowuje.
Co więcej - bankierzy z natury są chciwi, a politycy myślą w horyzoncie czasowym: byle do wyborów. Stąd też, nawet jeśli bank ma więcej rezerw niż przewiduje to prawo - ani jemu, ani politykom nie zależy na tym żeby je trzymać. Bankowcy, chcą zgarnąć jak najwięcej ekstra pieniądza z odsetek, politycy chcą wzrostu gospodarczego, rosnących wynagrodzeń i co za tym idzie idących w górę słupków poparcia - ludzie mają głęboko zakorzeniony przesąd, żeby głosować na tych, którzy obiecują im góry złota. Banki sprzedają więc kredyt przedsiębiorcom taniej, a ci chcąc inwestować biorą go i zaczynają popełniać nierozsądne decyzje na przykład kupować zbyt drogo, bądź pakować się w projekty obarczone sporym ryzykiem. Żeby było jeszcze ciekawiej: w tym samym czasie rosną płace ludzi, zatrudnionych w przedsiębiorstwach - trzeba więcej pracowników, popyt na pracę rośnie, a zatem jej cena (wypłata) rośnie również - niestety, wzrost wynagrodzeń zaczyna zjadać inflacja - będąca skutkiem dodrukowywania pieniądza przez Bank Centralny. Gorzej dla banków komercyjnych, jeśli Centralny się stawia i nie chce drukować więcej. Banki są tak mocno powiązane ze sobą, że niewypłacalność jednego, może pociągnąć za sobą upadek całej grupy kapitałowej. Banki dbają więc, zwykle zakulisowymi metodami, żeby w razie czego pieniążków nie zabrakło.
Moment przełomowy nadchodzi gdy okazuje się, że projekty, które na fali hurraoptymizmu zainicjowali przedsiębiorcy, nie są jeszcze ukończone, a w tym samym czasie pojawia się nadprodukcja i ceny produktów lecą w dół - ilość pieniędzy zarobionych przez przedsiębiorców jest niewystarczająca, żeby płacić zobowiązania: muszą więc zwalniać i oszczędzać. Jak łatwo się domyślić, zwolniony pracownik nie ma pieniędzy na zakupy, więc popyt maleje, a dochód przedsiębiorców spada jeszcze bardziej. Na tym etapie pojawiają się bankructwa.
I tak powinno się teoretycznie dziać - część firm ogłasza plajtę, część zdrowieje i cała zabawa zaczyna się od nowa. Problem w tym, że w Europie nie plajtują przedsiębiorstwa (nie tylko), a państwa. Państwa co prawda inwestują, ale przede wszystkim politycy sprawujący władzę muszą się przypodobać swoim obywatelom - chodzi wszakże o to, żeby w niedzielę, raz na cztery lata postawili krzyżyk przy właściwym kandydacie. Politycy wyboru wielkiego nie mają, bo opozycja, która nie musi się troszczyć o finanse kraju, może śmiało obiecywać gruszki na wierzbie. A wyborcę mało obchodzi, skąd się biorą pieniądze tylko patrzy, kto mu tu więcej zaoferuje.
Bankructwo państwa, to już nie bajka, choć proces jest podobny - tyle, że w Europie nie chce się dać państwom zbankrutować - bo używają dokładnie tej samej waluty co gracze, którzy nie dokonywali nierozsądnych inwestycji (rozdawania pieniędzy) i wywalenie się jednej z gospodarek - to nadwyrężenie zaufania wszystkich innych. Podobnie jak w przypadku plajtującego jednego banku.

Kac na randce

Mówiąc obrazowo: mamy bardzo ciężkiego kaca na randce. Metody są dwie: albo zwymiotować pod stół, co narazi nas na śmieszność, albo zamówić pięćdziesiątkę wódki, która być może pozwoli nam przetrwać jeszcze pół godziny.
Decydujemy się na wyjście numer dwa - pięćdziesiątka (jak łatwo zgadnąć, to kolejny kredyt pakowany w gospodarkę, sztuczne nakręcanie koniunktury). Randka się jednak przeciąga. Zamawiamy więc drugą, potem trzecią i próbując odwlec nieuniknione czujemy, że coraz nam gorzej. Próbujemy jeszcze jednego kielicha, potem kolejnego i w końcu wpadamy w stan upojenia, w którym nie wiemy co się dzieje - wymiotujemy pod stół i próbujemy zgwałcić dziewczynę, z którą się umówiliśmy. Tracimy w jej oczach podwójnie: z randki nici, a do tego jeszcze policja na karku. Jedyne co pozostaje to się urżnąć do nieprzytomności.
Grecja jest już na etapie wypijania, którejś z kolei pięćdziesiątki, treść pokarmowa podnosi się jej do gardła, barman nie chce już polewać, a dziewczyna - obywatele - wstaje od stołu i usiłuje uratować co tylko się da z wieczoru - pieniędzy, które bankom powierzył.
Dalsze ratowanie greckiej gospodarki, doprowadzi do katastrofy - trzeba jej po prostu dać zbankrutować.