niedziela, 18 grudnia 2011

Cyrk Palikota

Partia dziwów i cudów wszelakich (szczególnie wyborczych), w której reprezentacji parlamentarnej brak chyba tylko baby z brodą, Cygana połykacza noży i kozła, będąca przy okazji jedyną jawnie wodzowską na polskiej scenie politycznej, zdała sobie chyba sprawę, że umieszczenie nazwiska lidera w nazwie wygląda źle z czysto wizerunkowego punktu widzenia.

Ruch Palikota, bo o nim rzecz jasna mowa, ogłosił jakiś czas temu, że zmieni nazwę. Nową - chce wyłonić w konkursie. I tu, jak mawiał Wieniawa, "zaczęły się schody". Partia zamówiła kilka ekspertyz i z dwóch z nich (podaje PAP) wynika, że wykreślenie nazwy z rejestru partii, po to by w to miejsce wpisać nową, może oznaczać rozwiązanie jej samej.  Partia zawahała się i ustami rzecznika Andrzeja Rozenka uznała, że musi poczekać nieco dłużej, bo perspektywa utraty jedenastu dużych baniek dofinansowania z budżetu Państwa (czyli kieszeni podatnika) mogłaby być dla niej przykra. Tym samym idealistyczny Ruch Palikota dołącza do grona politycznych kłamczuszków, ujawniając przy okazji, że w naszym prawie o partiach politycznych ukryta jest brzydka, śmierdząca kupa.
28 października Roku Pańskiego 2011 Pan Armand Ryfiński (Ruch Palikota) w wypowiedzi dla Polskiego Radia oznajmił:

Powinniśmy zrezygnować z finansowania Kościoła przy pomocy funduszu kościelnego, zlikwidować finansowanie partii i w zamian dać pół procent więcej na organizacje użytku publicznego, Kościoły i partie, i niech co roku obywatele decydują, na co chcą przeznaczyć te pieniądze.

W czym więc problem Panie Palikot? To chcecie tej kasy czy nie?

Wejście do parlamentu partii Palikota jest dowodem na fakt, że polska demokracja już przeistacza się w ochlokrację - rządy motłochu - i jest kompromitującą porażką systemu szkolnictwa. Z badania OBOP (tu) wynika bowiem, że 2/3 wyborców tej partii to ludzie z wykształceniem wyższym i średnim, 2/3 jest mieszkańcami miast i 2/3 przed 40 rokiem życia.
Jak już kiedyś pisałem "młodzi, wykształceni, wolni z dużych miast" poszli zagłosować na partię typowo populistyczną, z nierealnym, głupim i sprzecznym wewnętrznie programem, z urągającym dobremu smakowi ślubowaniem podczas nocy powyborczej. Partię, która wprowadziła do Sejmu takiego giganta intelektu jak Robert Biedroń, który za każdym razem gdy otworzy w Sejmie buzię - kompromituje jeszcze bardziej całą tą skompromitowaną już instytucję (można poczytać tu ).
Uważam, że coś w obecnej demokracji należy zmienić. Wizja Tofflera, mówiąca o dyktaturze mniejszości już się spełnia. Sądzę, że albo trzeba wprowadzić przymus głosowania (jak we Włoszech), albo losowo wybierać proporcjonalną do absencji wyborczej liczbę reprezentantów (żeby Sejm reprezentował 100 procent społeczeństwa - a nie jak w obecnym przypadku, rządzi partia na którą zagłosowało de facto 18 proc. uprawnionych do głosowania - szczegółowe wyliczenie tutaj).
Najlepiej jednak byłoby pójść w zgoła innym kierunku i wprowadzić cenzus wyborczy: trudny test z wiedzy obejmujący ekonomię, politykę, podstawy prawa, wnioskowanie logiczne itp. - ułożony przez Sąd Najwyższy albo Trybunał Konstytucyjny lub powołaną do tego celu apolityczną instytucję, złożoną z pozbawionych prawa do głosu profesorów uniwersyteckich, z których każdy pod groźbą odpowiedzialności karnej byłby zobowiązany zachować anonimowość (żeby zminimalizować ryzyko korupcji) - każdy kto chciałby mieć wpływ na rzeczywistość musiałby zaliczyć go przed wyborami. Idę o zakład, że wyniki takich wyborów byłyby zupełnie inne niż obecne, a 90% wyborców Ruchu Palikota nie byłoby w stanie go zdać. Z korzyścią zresztą dla Polski, której "plastikowa demokracja - ochlokracja" ładnych twarzy i celebrytów w polityce - najzwyczajniej w świecie szkodzi. 
Jako, że Partia Palikota ogłosiła konkurs na nazwę - mam swoją propozycję - umieściłem w tytule wpisu.

niedziela, 11 grudnia 2011

Klina, klinem do stagflacji

Coś zaczyna się dziać, skoro nawet moi znajomi na facebook'u których nawet nie podejrzewałbym o takie zainteresowania umieszczają linki takie jak ten, w którym

pan Godfrey Bloom, prawicowy europoseł w bardzo prostych słowach tłumaczy co stoi za obecnym kryzysem:

"Rządy wydają więcej niż są w stanie zebrać z podatków. Gdy im brakuje, razem z bankami centralnymi dodrukowują. Gdyby tak postąpił zwykły obywatel poszedłby do więzienia."

Święta prawda. Co gorsza, z linku udostępnionego przez profesora Rybińskiego, a który można znaleźć  tu  wynika, że w Grecji już zaczął się run  na banki. A banki mogą za chwilę się obudzić z ręką w nocniku i pustymi sejfami - nie mają bowiem i nie mogą mieć wystarczającej ilości pieniędzy do pokrycia wszystkich żądań deponentów.

Skąd się bierze kasa

Powiedzenie: masz to jak w banku, zaczyna nabierać pejoratywnego znaczenia. Dlaczego się tak właściwie dzieje? Polecam przeczytać książkę hiszpańskiego ekonomisty Jesusa Huerty de Soto zatytułowaną: "Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne" (Dinero, Crédito Bancario y Ciclos Económicos). Nie jest to lektura ani łatwa, ani lekka, a już na pewno nie przyjemna. Jeśli się jednak przebrnie choćby przez połowę liczącego sześćset stron tomiska, pozwala zrozumieć, że to co się dzieje w Europie obecnie, jest niczym innym jak dawno już opisanym i zrozumianym przez ekonomistów zjawiskiem, którego dziwnym zrządzeniem losu nikt do wiadomości przyjąć nie chce. Zjawisko to będzie zachodziło tak długo, jak banki będą cieszyć się uprzywilejowaną względem innych podmiotów na rynku pozycją. Dodawać nie trzeba, że przywileje nadaje bankom nie kto inny jak politycy. Resztę można już sobie dośpiewać.
W ogromnym skrócie: jeśli decydujemy się oddać oszczędności do banku zakładamy, że pieniądze te będą zawsze do naszej dyspozycji - na życzenie. Innymi słowy, zakładamy, że pewna określona suma pieniędzy znajduje się w skarbcu banku - fizycznie. Tak nie jest - pieniędzy tych jest w banku zależnie od prawa (i to jest właśnie jeden z przywilejów) od dwóch do dziesięciu procent. Czyli w chwili gdyby wszyscy deponenci zdecydowali się odebrać pieniądze w jednej minucie - otrzyma je maksymalnie co dziesiąty.
Co banki robią z resztą pieniędzy? Udzielają kredytu - na przykład innemu bankowi, który również zatrzymuje dziesiątą część obowiązkowej rezerwy, a resztę pożycza następnemu bankowi. Jest to rzecz jasna uproszczenie, bo pieniądze nie podróżują bezpośrednio z banku do banku, ale przez kredyty udzielane przedsiębiorcom, trafiają jako depozyty do kolejnych banków. Nazywa się to fachowo Kreacją Pieniądza. Dodajmy, że tak naprawdę banki tworzą ten pieniądz z niczego


W górę i w dół kolejką górską cyklu koniunkturalnego - czyli jak się kupuje głosy wyborców i co mają do tego banki?



Nie byłoby problemu, gdyby bank otrzymywał zawsze raty kredytów o czasie i gdyby deponenci przychodzili odebrać pieniądze dokładnie wtedy, kiedy zobowiązali się je odebrać. Zachodzą jednak pewne różnice - i od czasu do czasu bank zmuszony jest pożyczyć pieniądze od Banku Centralnego, który fizycznie ich nie ma i je dodrukowuje.
Co więcej - bankierzy z natury są chciwi, a politycy myślą w horyzoncie czasowym: byle do wyborów. Stąd też, nawet jeśli bank ma więcej rezerw niż przewiduje to prawo - ani jemu, ani politykom nie zależy na tym żeby je trzymać. Bankowcy, chcą zgarnąć jak najwięcej ekstra pieniądza z odsetek, politycy chcą wzrostu gospodarczego, rosnących wynagrodzeń i co za tym idzie idących w górę słupków poparcia - ludzie mają głęboko zakorzeniony przesąd, żeby głosować na tych, którzy obiecują im góry złota. Banki sprzedają więc kredyt przedsiębiorcom taniej, a ci chcąc inwestować biorą go i zaczynają popełniać nierozsądne decyzje na przykład kupować zbyt drogo, bądź pakować się w projekty obarczone sporym ryzykiem. Żeby było jeszcze ciekawiej: w tym samym czasie rosną płace ludzi, zatrudnionych w przedsiębiorstwach - trzeba więcej pracowników, popyt na pracę rośnie, a zatem jej cena (wypłata) rośnie również - niestety, wzrost wynagrodzeń zaczyna zjadać inflacja - będąca skutkiem dodrukowywania pieniądza przez Bank Centralny. Gorzej dla banków komercyjnych, jeśli Centralny się stawia i nie chce drukować więcej. Banki są tak mocno powiązane ze sobą, że niewypłacalność jednego, może pociągnąć za sobą upadek całej grupy kapitałowej. Banki dbają więc, zwykle zakulisowymi metodami, żeby w razie czego pieniążków nie zabrakło.
Moment przełomowy nadchodzi gdy okazuje się, że projekty, które na fali hurraoptymizmu zainicjowali przedsiębiorcy, nie są jeszcze ukończone, a w tym samym czasie pojawia się nadprodukcja i ceny produktów lecą w dół - ilość pieniędzy zarobionych przez przedsiębiorców jest niewystarczająca, żeby płacić zobowiązania: muszą więc zwalniać i oszczędzać. Jak łatwo się domyślić, zwolniony pracownik nie ma pieniędzy na zakupy, więc popyt maleje, a dochód przedsiębiorców spada jeszcze bardziej. Na tym etapie pojawiają się bankructwa.
I tak powinno się teoretycznie dziać - część firm ogłasza plajtę, część zdrowieje i cała zabawa zaczyna się od nowa. Problem w tym, że w Europie nie plajtują przedsiębiorstwa (nie tylko), a państwa. Państwa co prawda inwestują, ale przede wszystkim politycy sprawujący władzę muszą się przypodobać swoim obywatelom - chodzi wszakże o to, żeby w niedzielę, raz na cztery lata postawili krzyżyk przy właściwym kandydacie. Politycy wyboru wielkiego nie mają, bo opozycja, która nie musi się troszczyć o finanse kraju, może śmiało obiecywać gruszki na wierzbie. A wyborcę mało obchodzi, skąd się biorą pieniądze tylko patrzy, kto mu tu więcej zaoferuje.
Bankructwo państwa, to już nie bajka, choć proces jest podobny - tyle, że w Europie nie chce się dać państwom zbankrutować - bo używają dokładnie tej samej waluty co gracze, którzy nie dokonywali nierozsądnych inwestycji (rozdawania pieniędzy) i wywalenie się jednej z gospodarek - to nadwyrężenie zaufania wszystkich innych. Podobnie jak w przypadku plajtującego jednego banku.

Kac na randce

Mówiąc obrazowo: mamy bardzo ciężkiego kaca na randce. Metody są dwie: albo zwymiotować pod stół, co narazi nas na śmieszność, albo zamówić pięćdziesiątkę wódki, która być może pozwoli nam przetrwać jeszcze pół godziny.
Decydujemy się na wyjście numer dwa - pięćdziesiątka (jak łatwo zgadnąć, to kolejny kredyt pakowany w gospodarkę, sztuczne nakręcanie koniunktury). Randka się jednak przeciąga. Zamawiamy więc drugą, potem trzecią i próbując odwlec nieuniknione czujemy, że coraz nam gorzej. Próbujemy jeszcze jednego kielicha, potem kolejnego i w końcu wpadamy w stan upojenia, w którym nie wiemy co się dzieje - wymiotujemy pod stół i próbujemy zgwałcić dziewczynę, z którą się umówiliśmy. Tracimy w jej oczach podwójnie: z randki nici, a do tego jeszcze policja na karku. Jedyne co pozostaje to się urżnąć do nieprzytomności.
Grecja jest już na etapie wypijania, którejś z kolei pięćdziesiątki, treść pokarmowa podnosi się jej do gardła, barman nie chce już polewać, a dziewczyna - obywatele - wstaje od stołu i usiłuje uratować co tylko się da z wieczoru - pieniędzy, które bankom powierzył.
Dalsze ratowanie greckiej gospodarki, doprowadzi do katastrofy - trzeba jej po prostu dać zbankrutować.

Przenosiny

Witam wszystkich czytelników na nowym - starym blogu.
Zadałem sobie dziś trud, by w ciągu prawie dwóch godzin sfinalizować przeprowadzkę z jednej platformy blogowej na drugą.
Używałem blox.pl dwa lata i - co muszę stwierdzić z przykrością - bardzo mnie zawiódł. Być może jest dobrym narzędziem - ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nie potrafię się nim prawidłowo posługiwać.
Do furii i białej gorączki doprowadzały mnie kaprysy edytora, który po wpisaniu  tekstu, kosztującego kilka godzin wytężonej pracy, potrafił bez podania bodaj grama przyczyny i szczypty ostrzeżenia zawiesić się w chwili publikowania jak, nie przymierzając, nazista na sznurze po procesie w Norymberdze. I nie robiąc żadnej zapasowej kopii, beztrosko zaprezentować puste okienko wprowadzania tekstu. Wybaczcie wszyscy, którzyście słyszeli rynsztok płynący z moich ust w takich sytuacjach. Gdym wziął się na sposób i zacząłem pisywać w Open Office Writer, a następnie wklejać teksty - po kilku tygodniach okazało się, że moja ulubiona przeglądarka (Opera) nagle nie obsługuje polecenia: "kopiuj/wklej" wydawanego za pomocą prawego klawisza myszy, a skróty klawiaturowe ctrl+c i ctrl+v działają raz na pięć prób - wklejając za jednym zamachem ten sam tekst po trzykroć.
Niejasny był dla mnie również system zliczania odsłon i wyświetleń bloga: licznik pokazywał na przykład dwadzieścia wejść, a statystyka dwieście odsłon.
Miarka się jednak przebrała, gdy banner, który wykonał dla mnie jakiś czas temu mój dobry kolega Marek Wilczak, ni z tego ni z owego zaczął "prześwitywać".
Mimo, że potrafię własnoręcznie wyremontować dom, napisać artykuł, jeździć na rowerze, pływać kajakiem i mówić po francusku (nawet równocześnie), a jak szczęście dopisze łowić ryby i robić przyzwoite zdjęcia - nigdy nie zawarłem bliższej znajomości z kodem HTML, a bez tego w Blox.pl ani rusz.
Blogspot, na którym znajdujemy się w tej chwili, powinien załatwić większość tych problemów za jednym zamachem. Jest dokładnie taki jak potrzebuję: idiotoodporny. Dzięki tej jego cesze będę mógł pochylić się nad problemami, dla których wyjaśnienia, bądź opisania powołałem "Palec w kompocie" do życia - bez drżenia o to, że marnuję pół soboty na pracę, którą w mgnieniu kliknięcia szlag trafi.
Zdaję sobie sprawę, że blog powinien być wizualnie bardziej atrakcyjny - nie mam tylko pojęcia skąd nabrać fotografii ilustrujących to o czym piszę - jeśli któryś z Czytelników ma jakiś pomysł, bądź fotografie, które chciałby opublikować - będę zobowiązany.
Przy okazji przenosin dotarło do mnie jak wiele tekstów opublikowałem w ciągu minionych dwóch lat. I muszę nieskromnie przyznać, że jestem z siebie dumny. Nie z faktu, że dzielę się grafomańskimi skłonnościami z szerszą publiką, ale z tego, że jest to chyba jedyne przedsięwzięcie w całym moim dotychczasowym życiu, które wykonuję przez tak długi okres - dobrowolnie i bez wynagrodzenia.
Dziękuję wszystkim za pozytywny "feedback" - byłbym jeszcze bardziej wdzięczny, gdybyście od czasu do czasu "lajkneli" "Palca..." na Facebooku. Może dzięki temu większej ilości osób uda się przeczytać i zastanowić nad prawidłami świata w którym żyją.
Ubolewam trochę nad brakiem polemiki i nie wiem czy oznacza ona, że moje poglądy są uargumentowane tak dobrze, że nie ma co z nimi polemizować, czy wręcz przeciwnie - bredzę i polemizować nie warto.

Pozdrawiam i życzę miłej lektury!

Świnka europejska

Brytyjczycy rozsyłają instrukcje do ambasad w krajach strefy euro mówiące o tym w jaki sposób postępować, gdy euro upadnie. Po Irlandii krążą plotki, że już od końca lata mennice drukują, ale nie euro, a funty. Dziś w Tok FM korespondent Rzeczpospolitej w Rzymie wypowiadał się mówiąc, że wszyscy Włosi z przerażeniem oczekują jutrzejszego wystąpienia Montiego, który ma zapowiedzieć ciężkie czasy. Rynki obgryzając paznokcie do drugiego paliczka czekają na spotkanie Sarkozy'ego z Merkel i "jakieś" decyzje, które powinny na nim zapaść. Narodowemu Bankowi Polskiemu nie udaje się interwencyjny skup złotówki. Sikorski nawołuje kraje Europy do rezygnacji z części suwerenności i pogłębienia integracji. W sieci i gazetach pojawiają się prognozy prześcigające się w czarnowidzkich prognozach tego co stanie się gdy euro się jednak wywali.

Odpowiedź na większość wątpliwości ma przynieść zbliżający się tydzień. Prawdopodobnie nie przyniesie. Prof. Krzysztof Rybiński w swoim blogu prognozuje, że w ciągu 2012 roku odbędzie się jeszcze dziesięć spotkań na szczycie, które mają uratować strefę euro, a w konsekwencji UE przed rozpadem, a podczas jedenastego zostanie uchwalone to, co powinno już być uchwalone dawno: powrót Grecji do drachmy.

Jak nie rozwalić UE?

Unia Europejska to taka (jak lubi mówić mój kolega w nieco innym kontekście) świnka morska. Ani świnka, ani morska. Nie jest to państwo, ale nie jest to też stowarzyszenie państw. Niby federacja, ale nie do końca. Podobno ma wspólną politykę zagraniczną, ale każdy z krajów członkowskich prowadzi ją po swojemu. Kraje są w niej teoretycznie niepodległe, ale prawo unijne ma priorytet w stosunku do prawa krajowego. Ma priorytet w stosunku do regulacji lokalnych, ale musi być zgodne z Konstytucją kraju członkowskiego. Takie zamieszanie powoduje, że podjęcie jakiejkolwiek szybkiej i sensownej decyzji - staje się niemożliwe, jeśli nie chce się naruszyć całej misternie zbudowanej, niebosiężnej, ale i delikatnej konstrukcji zależności jednych praw od drugich.

Sama deklaracja powstania (jeśli nie pójdą za nią natychmiastowe działania i konkrety) superpaństwa europejskiego sytuację mogłaby poprawić, ale tylko na chwilę. A Unia jest tworem na wyrost: w którym jak za najwstrętniejszej komuny w ZSRR tworzy się nowego "Europejczyka" mimo, że nadal rozgrywają się mecze narodowych namiętności i interesów, chęci i niechęci - w rzekomo pozbawionym już nacjonalistycznych ciągot, wysoko rozwiniętym, samoświadomym i tolerancyjnym społeczeństwie. Gówno prawda. Belgijski rząd nie mógł powstać przez prawie dwa lata ze względu na podziały narodowościowe, Szkoci po trzystu latach okupacji angielskiej nadal mają swoją flagę, reprezentację piłkarską i broń Boże pomylić Szkota z Anglikiem. Baskowie podkładają bomby w proteście przeciw kastylijskiej dominacji, a Katalończycy w większości chcą swojego państwa, bo wiedzą, że z Barcelony lepiej zadbają o swoje interesy niż dba o to Madryt. Mediolańczycy najchętniej odpiłowaliby półwysep apeniński w okolicach Rzymu i wysłali południowców do Afryki, bo uważają, że tam ich miejsce. Ponoć u zarania włoskiej państwowości Wiktor Emanuel powiedział: "Stworzyliśmy państwo włoskie, jeszcze musimy stworzyć Włochów". Sytuacja Unii Europejskiej jest podobna - tyle, że trudniejsza, bo narody lepiej wyedukowane i samoświadome.

Sikorski przedstawił sensowny plan. Sensowny, bo pragmatyczny tyle, że oderwany od realiów i niewykonalny. Jeśliby nawet założyć na moment, że nagle rządy państw członkowskich uznają, że dla ratowania sytuacji poświęcają część suwerenności swoich krajów - daję głowę - trzy czwarte tych rządów upadnie. I nie obali ich lud wychodzący na ulice w obronie niepodległości, tylko zapisy które jak sądzę, każdy kraj ma w swojej konstytucji. Niestety, ale PiS ma rację mówiąc, że to co Sikorski proponuje jest pogwałceniem Konstytucji RP. Konkretnie artykułu 5. Co więcej: jeśli Prezydent RP zgodziłby się na podpisanie umowy międzynarodowej ograniczającej suwerenność kraju, z automatu staje się krzywoprzysiężcą, bo w ślubowaniu w Sejmie, w towarzystwie małżonki i Boga prosząc o wsparcie mówił, że będzie stał na straży niepodległości kraju.

Za samą gadaninę Trybunał Stanu pewnie Sikorskiemu nie grozi, ale za realne działania idące w tym kierunku - już tak. Pozostałaby zmiana Konstytucji - przy obecnym układzie sił w Parlamencie niemożliwa. Jedynym innym rozwiązaniem byłoby chyba referendum, ale czy narody Europy czują się naprawdę na tyle "Europejczykami" by na postawione pytanie: "Czy chcesz stworzenia jednego europejskiego superpaństwa" odpowiedzieć TAK? Myślę, że wystarczy obejrzeć dowolne rozgrywki reprezentacji narodowych by odpowiedzieć sobie na tak postawione pytanie. Zresztą, politykom samym nie zależy na pogłębieniu integracji: zdegradowanie się z Prezydenta do roli - w zasadzie wojewody chyba żadnemu z nich nie przypadłoby do smaku.

Mogłoby być tak, że UE zdecyduje się na rezygnację z euro i powrót do narodowych walut. Jestem pewien, że bankierzy trzęsą się ze strachu na myśl o takim scenariuszu i ich lobby dokłada wszelkich starań, żeby się nie ziścił. Jestem również pewien, że nie przypadłby politykom do gustu - przypuszczam, że większość obecnej klasy politycznej, w chwili gdy opadłby kurz musiałoby szukać sobie nowego zajęcia.

A jeśli jednak...?

W chwili, gdy rozleci się strefa euro, należy się spodziewać, że ludzie rzucą się do bankomatów i zaczną wypłacać pieniądze by ulokować je w czymkolwiek byle nie trzymać nic nie wartego papieru, którego za chwilę nie będzie, a którego przyszłość i przeliczenie na nowe waluty są niepewne. Problem polega na tym, że banki tych pieniędzy fizycznie nie mają (ze względu na utrzymywaną na żenująco niskim poziomie rezerwę). Zwrócą się więc, jak zwykle w takich przypadkach, do Banku Centralnego. Tylko, że on też ich nie będzie miał, bo z chwilą gdy zadecyduje się o likwidacji euro przypuszczalnie straci prawa emisyjne, a rezerwy szybko się skończą. Jeśliby nawet utrzymał prawo emisji do momentu gdy mennice państw członkowskich zaczną drukować waluty narodowe i zdecydowałby się na dodruk pieniądza rozpęta inflację na trudną do przewidzenia skalę. W momencie, gdy pierwszy klient banku odjedzie od okienka z kwitkiem, a nie oszczędnościami życia, gdy ceny poszybują do góry - na ulicach najpewniej rozpęta się piekło. Okradzeni (bo nie można tego inaczej nazwać) będą szukać sprawiedliwości, a sądy nie będą mogły jej wymierzyć - wezmą więc sprawy w swoje ręce - a oznacza to powybijane szyby, popalone samochody, starcia z policją, zabitych i rannych, samobójstwa - czyli wszystko to co działo się w kilka lat temu w Argentynie - w odpowiednio większej skali. Stratni byliby wszyscy, z wyjątkiem tych, którzy nazaciągali kredytów w euro - pod warunkiem, że mają zapasy jakiejś stabilnej waluty, żeby błyskawicznie je spłacić. Co działoby się dalej - można pozgadywać: może stan wyjątkowy dla przywrócenia porządku, może bankructwa państw? Prawie na pewno rosnące radykalne nastroje w społeczeństwach, przedterminowe wybory, które powygrywają jacyś polityczni outsiderzy, o których istnieniu teraz nawet nie wiemy, powrót do państw stricte narodowych, kontroli na granicach, ceł itd.

Europejskie rządy, przede wszystkim: Włoch, Hiszpanii, Grecji, Irlandii (ale nie tylko, bo nie ma w UE kraju, który byłby na plusie) zapomniały o tym, o czym wie każdy człowiek w chwili gdy zaczyna rozumieć czym są pieniądze. Nie można zadłużać się w nieskończoność, a długi kiedyś trzeba oddać, bo jeśli się tego nie zrobi - straci się twarz i nikt nigdy już nie pożyczy. W Polsce umieszczenie na listach Biura Informacji Kredytowej i na Czarnej Liście Dłużników praktycznie uniemożliwia wzięcie jakiegokolwiek kredytu. Banki zarządzają ryzykiem - państwa o tym zapomniały i długi z kredytu hipotecznego zaczęły spłacać konsumpcyjnym, konsumpcyjny kartą kredytową, a kartę kredytową kasą wziętą pod zastaw u lichwiarza. Państwa zapomniały, że nie wolno wydawać więcej niż ma się przychodów - ale politykom, w imię ich własnych interesów - było wszystko jedno - naobiecywać, narozdawać, byleby uzbierać głosów i utrzymać się przy korycie. Jak kasy brakuje - dodrukować.

Nadchodzi chwila prawdy. To co ujrzymy na dnie recesji będzie rzeczywistym obrazem gospodarki, tego ile tak naprawdę warte są nasze pieniądze, a ile warta nasza praca.

Być może nadchodzą najgorętsze Święta od kilkunastu lat.

Powodzenia!


 ibsen82, niedziela, 04 grudnia 2011; Bartosz Sowisło

Jak się w Polsce gasi pożar

Krótko przed świętami Wielkiej Nocy w 2010 roku zasiadłem w pierwszym rzędzie Airbusa A320 lecącego z Katowic do Madrytu. W planach miałem zwiedzić: Valladolid, Santiago di Compostela i La Corunę. Najciekawsza przygoda tego wyjazdu miała jednak miejsce na kilka minut po tym, gdy różowy samolot wystartował z Pyrzowic.

Co kibic wiezie w torbie

Obok mnie zasiadło kilku nadzwyczaj malowniczych dżentelmenów, których stroje wskazywały na sportowe upodobania, sylwetki na wiele godzin spędzonych na siłowni, a twarze na bardzo bogatą przeszłość. Czaszki mieli ogolone - w przeciwieństwie do twarzy - a upodobania kulinarno – trunkowe sprowadzały się do miniaturowych buteleczek Johny'ego Walker'a, po cztery euro sztuka, które opróżniali z zadziwiającą sprawnością i zaciekłością. Alkohol rozwiązuje języki, szybko więc postanowili się ze mną zaprzyjaźnić i wciągnęli mnie w jedną z bardziej interesujących konwersacji jakie miałem okazję odbyć w swoim dotychczasowym w życiu.

Panowie, gdy tylko prześwietlili moją przeszłość pod kątem wspierania określonych klubów piłkarskich i gdy okazało się, że pod koniec podstawówki obnosiłem się z biało niebieskim szalikiem z logo jednego ze śląskich klubów uznali mnie prędko za swojaka i przyznali się, że do Hiszpanii lecą w charakterze... przyszłych gwiazd kina. Istotnie, kilka rzędów za nami miejsce zajął reżyser i operator kamery w jednej osobie, który po nakręceniu biograficznego filmu o Ryśku Riedlu, wziął się za temat kontrkultury kibicowskiej.

Program zwiedzania mieli nieco inny niż mój. Można by go określić mianem sportu ekstremalnego: mecz na stadionie Atletico Madryt z którym to klubem ich klub trzyma europejską sztamę, ustawka w lesie koło Pampeluny i jeśli by ją przeżyli – zwiedzanie Barcelony.

Rzecz jasna, najbardziej zaciekawiła mnie ustawka – szczególnie, że wszyscy zbliżali się już na oko do czwartego krzyżyka. Na moje pytanie, czy nie są już na to za starzy, siedzący najbliżej mnie odpowiedział:

- Stary... Wiesz jaki ja potem grzeczny w domu jestem? Mam trzydzieści osiem lat, dla mnie to już końcówka, ale jaka żona zadowolona gdy się tak wyżyję poza domem. A w ogóle, to wiesz kto z nami jedzie?

- No wiem – odpowiedziałem – ten reżyser...

- No on też, ale wiesz kto z nami jeszcze jedzie? Nigdy nie zgadniesz.

Przeskanowałem przestrzeń w pobliżu w poszukiwaniu jakiejś znanej twarzy i rzuciłem nazwiskiem dość znanego piłkarza grającego w latach pięćdziesiątych w tym klubie. Obecnie będącego pewnie koło osiemdziesiątki. Łysa, poznaczona bliznami czaszka pokręciła się w prawo i w lewo.

- Mówiłem, że nie zgadniesz. Ale ci powiem – i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu – Jedzie z nami... Adolf Hitler.

Zrobiłem wtedy jakąś krytyczną uwagę na temat ilości whisky, którą wypił. Ale oryginalny towarzysz podróży szybko wyjaśnił:

- Kolega, wiesz, ten co siedzi pod oknem. Jest takim trochę, no, neonazistą...

Moi bohaterowie mogą wydawać się czytelnikowi śmieszni. Dorośli ludzie tłukący się po łbach w zasadzie bez powodu, jadący do Hiszpanii z portretem Hitlera. Czy ocenilibyśmy ich jednak tak samo surowo, gdyby bili się na ulicach w interesie społeczeństwa, przeciwko zachłannym zakusom rządzących, którzy nie mają innego pomysłu na naprawę finansów publicznych jak tylko zedrzeć dodatkowe kilka miliardów z ludzi?

Ubezwładnieni internetem

W czasach w których żyjemy, w społeczeństwie w którym nas umieścił los, coraz już mniej takich ludzi. Może to i dobrze, bo na ulicach spokojniej i bez strachu można przejść przez park w nocy. Zresztą, sądząc może trochę po pozorach – moi współtowarzysze podróży nie sprawiali wrażenia takich, którzy zaatakowaliby na ulicy kogoś z chęci zysku, czy bez powodu. Wymyślili sobie jakąś dziwną jednoczącą ich ideologię opartą o klubowe barwy i uznali ją za atrakcyjną na tyle, by okładać się w jej imię po lasach łańcuchami i stylami od łopat.

W wysokorozwiniętych społeczeństwach, coraz mniej jest już idei, które pociągnęłyby za sobą ludzi tak dalece, by dali się za nie może nawet nie zabijać, ale w ogóle narażać na jakikolwiek dyskomfort. Są oczywiście wyjątki, jak choćby niedawne zajścia w Londynie, czy Rzymie. Wyjątki jednak, jak mówi przysłowie, potwierdzają regułę.

Sporą rolę w katalizowaniu negatywnych emocji społeczeństwa, pełni Internet. Ekspresja frustracji, którą dawniej realizowałoby się na przykład demolując ulice, urządzając przewroty, walcząc z policją, czy dokonując zamachu na znienawidzonym polityku, przeniosła się do sieci. Mimo wszelkich dobrodziejstw jakie niesie ze sobą Internet, stał się znakomitym wentylem bezpieczeństwa dla polityków, którzy mogą robić w zasadzie co im się żywnie podoba bo napięcia, niechęć i agresja w znacznej mierze realizują się na forach, w komentarzach pod artykułami, czy wypowiedziami, w blogach... Przypuszczam, że gdyby nie ten postmodernistyczny Hyde Park ilość ulicznych ruchawek przeciwko postępowaniu rządzących byłaby znacznie większa. A tak: wygadają się, wywrzeszczą milcząco katując klawiatury i będzie spokój.

Coś jednak się zmienia. Mimo, że Internet w jakiś tam sposób daje możliwość neutralizacji negatywnych emocji, po niedawnym expose Tuska można odnieść wrażenie, że Rząd się boi.

Rząd się boi

Wyborcza.biz zamieściła niedawno artykuł: „Rząd zaciska pasa”. I owszem zaciska, tylko nie sobie, a obywatelom i nie pasa, a pętlę. Na szyi. O ile zapowiedzi zrównania wieku emerytalnego i podniesienie go można jeszcze jakoś zrozumieć, o tyle podnoszenie praktycznie wszystkich podatków – w tym akcyzy na olej napędowy, która wpłynie na ceny wszystkiego co trzeba transportować – to już rozbój w biały dzień. Szczególnie, że w exposee nie padło ani słowo na temat np. redukcji zatrudnienia w administracji publicznej ( a jest tych darmozjadów 640 tysięcy – cztery razy więcej niż za Jaruzelskiego i co gorsza, będą pracować do 67 roku życia, czyli trzeba im będzie dłużej płacić pełną pensję!), prywatyzacji, bądź likwidacji ZUS, czy racjonalizacji wydatków publicznych. Rząd nie oszczędza - Rząd zabiera się za rabowanie tego co obywatelom jeszcze zostało i wie, że obywatelom może się to przestać podobać. Wie Internet katalizujący frustrację nie jest rozwiązaniem ostatecznym, a jedynie środkiem, który podnosi temperaturę wrzenia, ale nie spowoduje, że wrzenie nigdy nie nastąpi. Rząd wie, że ludzie mogą w końcu wyjść na ulice Warszawy, tak samo jak wyszli niedawno na ulice Rzymu.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, w tym samym wystąpieniu, w którym obiecuje się wszystkim ciężkie lata, podwyższone podatki i wydłużoną pracę, pod koniec padają zdania o podwyżkach dla policjantów i żołnierzy.

Kolejnym dziwnym zbiegiem okoliczności, Pan Prezydent po zadymie z 11 listopada proponuje nagle zakaz zasłaniania twarzy podczas zgromadzeń publicznych. Ciekawe, że dzieje się to akurat teraz, ciekawe, że nikt nie zaproponował tego przez minione dwadzieścia lat: gdy protestowali górnicy, gdy kibice podpalali stadiony, gdy Lepper urządzał zadymy końcem lat dziewięćdziesiątych. Propozycja zakazu pojawia się akurat teraz, gdy dwie małe grupki ekstremistów pobiły się w trakcie święta niepodległości, a tuż po exposee, które przewiduje na wszystkie problemy tylko jedną receptę: podnieść podatki i kazać ludziom dłużej pracować.

Teoria walki z pożarem

Są grupy ludzi, którzy muszą się wyżywać używając fizycznej przemocy, którym nie wystarczy marudzenie online, czy offline. Stanowią margines - jak moi znajomi z samolotu – gdy czasy są spokojne. Gdy jednak sytuacja się pogarsza i wini się za nią (nie bez powodu zresztą) nieudolną politykę Rządu margines się poszerza i wtedy najbardziej namacalnym przedstawicielem Władzy, któremu można wymierzyć kopa, albo rzucić w niego kamieniem jest policjant. Ten właśnie glina, stojąc w kordonie, w kasku, z tarczą i pałą naprzeciw tłumu, gdy wokół latają kostki brukowe i gdy wie, że ludzie Ci wyszli na ulice w słusznej sprawie, ma nie mieć wątpliwości, kto mu płaci i kogo ma bronić. Szczególnie, że w tłumie stojącym naprzeciw może ujrzeć sąsiada, albo kuzyna. Im więcej dostanie pieniędzy – tym mniej skrupułów i tym mniejsza pokusa, żeby nie stawić się na służbę.

Żeby tego było mało: w ramach ściślejszej integracji europejskiej, już od kilku lat funkcjonuje wewnątrz UE formacja o nazwie Eurogendfor (European Gendarmerie Force). Polska jest krajem partnerskim tego projektu. Są to siły porządkowe, które mają uprawnienia do działania na terenie dowolnego kraju sygnatariusza. Oznacza to, że jednostka francuskiej żandarmerii umieszczona na terenie Polski ma dokładnie takie same uprawnienia jak polska policja. Wniosek jest prosty: jeśli polscy policjanci nie zechcą pałować, albo polewać wodą z armatek polskich demonstracji – sprowadza się Francuzów, którzy takich skrupułów mieć już nie powinni. Jednym z trzech głównych celów Eurogendfor jest bowiem dbanie o porządek publiczny (można poczytać na www.eurogendfor.eu).

Rząd, powtórzę raz jeszcze, grozi społeczeństwu paluszkiem, daje do zrozumienia: siedźcie w domach, jeśli wyjdziecie na ulice z nieczystymi intencjami i zasłoniętą twarzą zamkniemy Was nim zdążycie cokolwiek zrobić.

Pożar na światowych rynkach zbliża się do polskich granic. Złotówka leci na łeb na szyję bez wyraźnego powodu i jeśli ta tendencja się utrzyma, wkrótce odczujemy to wszyscy przy najbliższych zakupach, gdy przyjdzie nam zapłacić więcej za pomarańcze, banany, czy jakikolwiek inny towar, który został sprowadzony zza granicy i za który importer zapłacił unijną walutą, na to nałoży się jeszcze wzrost cen spowodowany wyższymi cenami paliwa, za sprawą podatku od kopalin podrożeje energia elektryczna. Gdy ludzie zorientują się, że pieniądze w ich portfelach to coraz mniej warty papier i gdy okaże się, że jest tego papieru nie dość by spłacać kredyt mieszkaniowy zaciągnięty w obcej walucie okaże się, że siedzenie w domu i wylewanie żalów na forach internetowych nie starcza i wybuchnie pożar. Rząd Tuska nie udaje nawet, że ma zamiar próbować zapobiec temu pożarowi, szykuje się do gaszenia. A pierwsza zasada walki z ogniem mówi: walcz agresywnie.




ibsen82, niedziela, 27 listopada 2011

Lektury nie - nacjonalistyczne

Krótko przed wyjazdem z Polski, jednym okiem, jednym uchem, obserwowałem toczącą się na łamach „GW" dyskusję o liście lektur szkolnych. Nazwisk stron nie pamiętam, ale też nie sądzę by były nadzwyczajnie dla sprawy istotne - w przeciwieństwie do poglądów przez nie głoszonych. Podobnie jak w większości bieżących światopoglądowych polemik w Polsce starły się ze sobą dwa przeciwstawne stanowiska, to które określam zwykle mianem „postępowego" i drugie: „konserwatywne". Jak łatwo się domyślić, postępowcy chcieliby głębokiej rewizji kanonu lektur, co pociągnęłoby za sobą przypuszczalnie wymiecenie pozycji „bogoojczyźnianych" i „martyrologicznych", a wprowadzenie w jego miejsce książek nowych i niosących „nowe" wartości: tolerancję dla odmienności, postmodernistyczną niepewność, multikulturowość i według obrońcy powyższego stanowiska: „zmuszające do myślenia".

Faktem jest, że szkoła powinna ewoluować, bo w ciągu piętnastu lat w trakcie których rozhulała się informatyczna rewolucja – szkolnictwo jakoś zasadniczo się nie zmieniło, ale nie w tym rzecz. Zmiana kanonu lektur jest zmianą jakościową w bardzo ograniczonym zakresie – zamianą rogalika z czekoladą na rogalik z dżemem. Zastanowić się tylko należy czy zmiana nadzienia rzeczywiście wyjdzie młodzieży na dobre.

Jeśliby propozycja się przyjęła należy przypuszczać, że wszystkie dotychczasowe nakłady „Pana Tadeusza", „Ogniem i Mieczem", poezje Baczyńskiego, Norwida, dramaty Wyspiańskiego, proza Reymonta czy Żeromskiego posłużyłyby do podpierania przewracających się bibliotecznych szaf wypełnionych... No właśnie – czym?

Pech chciał, że historia naszego kraju, na przestrzeni minionych trzystu lat to jedno pasmo: zmian granic, wojen, powstań, najazdów, konfederacji, upadków i powstawania od nowa państwowości, spisków, zdrad, uderzeń w pysk na odlew od sąsiadów, przemieszanych z kopniakami w tyłek od tychże, wypinania się sojuszników, rządów sprzedawczyków i może 40 lat jako takiej niepodległości (dwudziestolecie międzywojenne i lata nam współczesne – chociaż obecne umiejscowienie Polski w systemie prawnym UE stawia faktyczną niepodległość pod poważnym znakiem zapytania). Skoro tak dużo się na terenie tego kraju działo – trudno żeby pisarze i poeci roztkliwiali się nad egzystencjalnym bólem istnienia (choć i takich mieliśmy), w chwilach gdy samo istnienie jest zagrożone – pisali o tym co było im najbliższe i najbardziej rzucające się w oczy: o kraju i tym co się z nim wyprawia. Nie zmieni tego żaden nowoczesny, kosmopolityczny intelektualista: większość polskiego piśmiennictwa – jest o Polsce – zgodnie z zasadą, że bliższa koszula ciału. Żeby odpowiedzieć na pytanie, czy warto babrać się w brudach przeszłości, jątrzyć rany i zmuszać dzieciaki do brnięcia po strofach trzynastozgłoskowca odpowiem: warto. Szkoła nie służy do uczenia wyłącznie rzeczy łatwych, lekkich i przyjemnych (bo nie byłoby w niej na przykład matematyki), a nasza historia i jej obraz w literaturze ani łatwe, ani lekkie, ani przyjemne nie były.

Lewicowi intelektualiści zadaliby pytanie: po co? Po co w ogóle odnosić się czasach globalizacji i światowego społeczeństwa do kategorii narodu, po co wspominać, że kiedyś nas najechali Rosjanie innym razem Niemcy, a jeszcze innym Szwedzi? Może właśnie lepiej byłoby o wszystkim zapomnieć, zostawić za sobą i poczekać aż w melting pot roztopią się kultury narodowe i narodzi się kultura globalna? Cóż, chyba jeszcze długo, długo nie. Wszyscy w jakimś stopniu jesteśmy nacjonalistami – podobnie reagujemy na flagę, dźwięki hymnu, zwykle staramy się mówić dobrze o naszym kraju, gdy przebywamy za granicami. Ponadto, aby doprowadzić do powstania prawdziwego globalnego społeczeństwa, najlepiej jednolicie zarządzanego trzeba by wyeliminować wpierw różnice w poziomie rozwoju (tak gospodarczego, jak i mentalnościowego) poszczególnych społeczeństw, a na to trzeba jeszcze dziesiątków jeśli nie setek lat (choćby cała Afryka, gdzie pojęcie tożsamości narodowej jeszcze się nawet nie narodziło). Trudno powiedzieć czy dojdzie do tego kiedykolwiek – kraje rozwinięte, wbrew użyciu czasownika w formie dokonanej, są w gruncie rzeczy krajami rozwijającymi się i nie czekają na to aż inne kraje ich dogonią. Jakie są skutki integrowania się w sferze ekonomicznej państw o różnym poziomie rozwoju, obserwujemy właśnie na przykładzie greckiej awantury.

Do tego dochodzi czynnik chyba jeszcze ważniejszy: tak długo, jak przedstawiciele poszczególnych grup etnicznych będą się posługiwać różnymi językami, tak długo nie dojdzie do pełnej integracji – chyba, że ktoś zdecyduje się narzucić jeden język dla całego świata, który zostanie potraktowany gremialnie jako „wspólna mowa" i będzie uczona od de facto urodzenia nowej jednostki. Tak długo więc jak te bariery nie zostaną zlikwidowane – pojecie narodu będzie aktualne, a skoro tak – to należy o nie dbać i pielęgnować – a dzieje się to przez choćby czytanie odpowiednich lektur.

Obejrzałem dziś, po raz trzeci i na pewno nie ostatni, film Ryszarda Bugajskiego „Generał Nil". Nie wiem czy polskie szkolnictwo zabrnęło już na tyle daleko, by umieszczać na liście obowiązkowych lektur filmy – jeśli nie, to ten powinien być pierwszy. Nazwać go wzruszającym, to powiedzieć tyle co nic. Jest wstrząsający. Będąc nauczycielem - wciągnąłbym go do programu nauczania przynajmniej trzech przedmiotów: historii, wiedzy o społeczeństwie i psychologii. Dwugodzinny seans pozwala zrozumieć więcej niż dziesięć przeczytanych książek.

Film pokazuje tak samo dobrze mafijną i bandycką istotę systemu komunistycznego w wydaniu stalinowskim, gdzie na sądowej sali znudzona sędzina mająca zadecydować o życiu oskarżonego, uchyla po kolei każde pytanie jego obrońcy, gdzie Sędzia Sądu Najwyższego boi się umieścić votum separatum w decyzji podtrzymującej wyrok śmierci, gdzie wyrok na Nila zapada w istocie podczas alkoholowej libacji między Różańskim, a radzieckim oficerem, gdzie poczucie niesprawiedliwości i bezradności maluje się nawet na twarzy kata odczytującego postanowienie sądu o powieszeniu skazanego na minutę przed egzekucją, gdzie w końcu używa się całej machiny państwowej do zamordowania człowieka, który wykonywał swoją pracę – w służbie ojczyzny.

Systemu, co trzeba dodać, opierającemu się na hasłach kosmopolitycznej współpracy proletariuszy wszystkich krajów, obiecującym stworzenie „nowego" człowieka, „nowych" systemów wartości, odcięcie się od przeszłości, zerwanie z tradycją itp. (brzmi znajomo?), w którym promowało się i dawało władzę niedouczonym miernotom i drobnym cwaniaczkom. Wiedzieć trzeba też, że mafijna struktura totalnego komunizmu powodowała równanie do poziomu intelektualnego najpotężniejszego, znajdującego się u szczytu piramidy – gangstera wywodzącego się najczęściej z podejrzanego motłochu.

Bierut, którego biografię kiedyś czytałem, i o ile sobie dobrze przypominam, skończył siedem klas. Stalin cztery. Wątpię, żeby w tym czasie zdążyli przeczytać jakiekolwiek lektury i obaj są dowodem, na to co dzieje się z najpiękniejszymi nawet ideami interpretowanymi przez niewyrobione – choćby tradycyjną lekturą – umysły.

A o Fieldorfie i innych wymordowanych bez powodu przez bezkarną (nikt, nigdy nie poniósł odpowiedzialności za śmierć generała) czerwoną swołocz nie wolno nam zapomnieć, tak samo jak nie wolno zapomnieć nam, że ludzie którzy się tego dopuścili, byli takimi samymi jak my Polakami, którym się przytrafiło zapomnieć co znaczy naród.

Bartosz Sowisło

Korzystając z okazji, chciałbym przeprosić za dość długą przerwę w pisaniu i publikowaniu tekstów. Wiele się w moim życiu zawodowym obecnie zmienia - mam bardzo mało czasu.


ibsen82, sobota, 19 listopada 2011

Powtórka z rozrywki

Piszę na gorąco.

Słucham w PR 1 wieczoru wyborczego, do Polskiej telewizji dostępu niestety nie mam. Ogłoszono właśnie wyniki sondażowe:

Wg. TNS OBOP:

PO 39,6 %, PiS 30,1, Palikot 10,1%, PSL 8,2%, SLD 7,7%

Wg. Homo Homini

PO 34,9 %, PiS 29,6%, SLD 12,8%, PSL 9,9%, Palikot 8,6%.

Po pierwsze: Kaczyński zapowiedział, że czeka na Budapeszt (czyli załamanie ekonomiczne kraju, które da mu władzę), że jest pewien, iż za cztery lata będzie rządził. Nieczęsto się z nim zgadzam, ale w tym przypadku akurat ma rację - jest to wariant wielce prawdopodobny. 19% społeczeństwa - bo tyle zadecydowało o zwycięstwie Platformy (48% uprawnionych do głosowania razy 39% oddanych na PO głosów),uznało, że droga dalszego zadłużania kraju, wzrostu zatrudnienia urzędnikówi inflacji prawa, rozrostu biurokracji i bezsensownych pseudo inwestycji - jest drogą słuszną. Kontynuacja takiej polityki może rzeczywiście doprowadzić do tego o czym Kaczor marzy, a czego Salon się obawia.

Po drugie: Wybory pokazały też, że młodzi, liberalni obyczajowo "z lewa i prawa" - jak określił jeden z komentatorów Polskiego Radia wyborców Palikota potrzebują tak naprawdę politycznego zamordyzmu i prowadzenia za rączkę przez przywódcę. Jak ceniący sobie wolności, młodzi ludzie mogą głosować na typowo wodzowską organizację, która nawet nie zdobyła się na wymyślenie innej nazwy niż dodanie rzeczownika do nazwiska przywódcy? Jak ci sami samodzielnie, podobno, myślący ludzie mogą podnieść prawice i publicznie złożyć quasi ślubowanie swojemu wodzowi będące w istocie pijarowską szopką?

Po trzecie: poczekajmy na oficjalne wyniki wyborów. Sondażownie po raz kolejny dowiodły, że ich praca to wróżenie z fusów. Niedoszacowanie, bądź przeszacowanie o 50% wyniku SLD - zakrawa na kompromitację. Najsprawiedliwszy byłby chyba zakaz publikowania sondaży w roku wyborczym: być może zmusiłby wreszcie ludzi do zastanowienia się nad tym na co tak naprawdę głosują, a nie ślepe patrzenie na słupki poparcia.

Po czwarte: Korwin zapowiedział, że złoży do Sądu Najwyższego skargę na wynik wyborów, co może doprowadzić, jeśli sprawy wyglądają jak je przedstawia, do unieważnienia wyników, choć scenariusz ten można chyba odłożyć w sferę fantazji.

Po piąte: Polacy w dalszym ciągu nie chcą demokracji. Są to kolejne wybory z frekwencją poniżej 50%. Jeśliby potraktować je jak referendum - są nieważne. Ponad połowa ludzi nie chce w tym cyrku brać udziału. Jak to rozwiązać? Może obsadzić wybranymi w wyborach ludźmi tyle procent ile wyniosła frekwencja, a resztę wylosować spośród posiadających bierne prawo wyborcze?

Po szóste: Napieralskiemu pewnie głowę koledzy partyjni zetną (okaże się w nocy, jak ogłoszą oficjalne wyniki). Kaczyńskiemu ściąć powinni - jest czynnikiem, który odstrasza od w miarę sensownej partii gigantyczną część elektoratu.

Polacy po raz kolejny kupili dziś serwowaną im od kilku lat papkę w postaci polityki miłości PO tym razem okraszone PR -owymi sztuczkami Janusza Palikota. Jest to, w połączeniu z niską frekwencją, dowód na to, że społeczeństwo w znacznej mierze składa się z ludzi, którzy nie potrafią czytać ze zrozumieniem, liczyć i myśleć samodzielnie.

Cieszę się, że od tygodnia mieszkam w Rumunii, i że nieprędko stąd wrócę.

Zapraszam przy okazji na nowego otwartego przeze mnie dziś w niemałym mozole bloga:

http://polonezwrumunii.blogspot.com

Zapraszam Bartosz Sowisło




ibsen82, niedziela, 09 października 2011

Dyskryminowany jak kobieta, chory jak urzędnik

Głośno było w ten weekend o kobietach. Kongres Kobiet, który odbył się w Warszawie jeszcze dziś, jak właśnie słyszę w audycjach radiowych, niesie się głośnym echem.

Gdy się słucha wypowiedzi różnych feministek - niefeministek, można by odnieść wrażenie, że kobiety we współczesnej Polsce mają się tylko trochę lepiej niż niewolnicy w starożytnym Egipcie albo chłopi pańszczyźniani za panowania Wettinów.

Jednym z haseł ruchu kobiet jest "Równa płaca, za równą pracę" i podkreślana przy każdej okazji nierówność zarobków która biedne niewiasty spotyka. Padają liczby: przeciętnie kobieta na takim samym stanowisku zarabia o 23% mniej niż mężczyzna. Jest to niestety zakłamanie. Jeśli nawet kobiety otrzymują w istocie mniej o prawie jedną czwartą pieniędzy na przelewie bankowym - odpowiada to ich wkładowi poświęconego czasu w rozwój przedsiębiorstwa.

Dotarłem do zestawienia "Zdrowy jak Polak" pani Gabrieli Jabłońskiej, zamieszczonego dwa lata temu w "Gazecie Praca". Kilkanaście tabel i wykresów (liczby wzięte z ZUS) stanowią bardzo interesujący materiał do analizy. Wnioski, które podam na koniec, zdają się natomiast być kolejnym dowodem na nieomylność działania "niewidzialnej ręki rynku".

Mężczyzna pracując od 23 do 65 roku życia spędza w pracy 2184 tygodnie (nie licząc urlopów) chorując średnio 73 tygodnie - co daje 2111 tygodni aktywności zawodowej.

Kobieta pracująca od 23 do 60 roku życia spędza w pracy 1924 tygodnie (bez urlopów), na l4 przebywa średnio 86 tygodni - czyli w pracy przebywa 1838 tygodni w życiu. Od tego trzeba odjąć jeszcze około 220 tygodni poświęconych na wychowanie dziecka, bądź dzieci (urlopy macierzyński, wychowawczy, plus dni opieki nad dzieckiem do 14 roku życia) zostaje 1618 tygodni efektywnej pracy.

Jeśli wyrazimy jeden rezultat jako procent drugiego wychodzi nam, że kobieta w ciągu swojego życia spędza w pracy 76,65% czasu spędzanego w niej przez mężczyznę. Jak łatwo obliczyć - na pracę zawodową poświęca o 23,35% czasu mniej od mężczyzny. I o tyle też mniejsze otrzymuje wynagrodzenie... Liczby te zbliżone są również z procentowo wyrażonym czasem życia spędzonym w pracy przez przedstawicieli obojga płci: przeciętny mężczyzna urodzony w 2011 roku (jeśli nie zajdą zmiany w wieku emerytalnym) spędzi w pracy 58,33% swojego życia, kobieta tylko 46,1%. Kobiety pracują krócej - żyją dłużej.

Wniosek jest taki, drogie walczące o prawa kobiet: pracodawcy nikogo nie dyskryminują - niewidzialna ręka rynku sama ocenia wkład pracy i wycenia go - zadziwiająco akuratnie.

Czy naprawdę chcecie, Drogie Panie, równych praw?

Chory urzędnik

Nie byłbym sobą gdybym nie dokopał przy okazji urzędasom, których jak przypominam, jest w Polsce obecnie cztery razy więcej niż za stanu wojennego w 1981 (gdy istniały cenzura i centralne planowanie!), szczególnie, że zestawienie, z którego korzystałem by napisać powyższe akapity dostarcza po temu amunicji pierwszorzędnej.

Z jednej z tabel (źródło za ZUS z 2007 roku) wynika, że praca w urzędzie miejskim, czy skarbowym, jest dużo bardziej szkodliwa dla zdrowia niż na przykład na budowie (w słońcu, deszczu i śniegu), w górnictwie (w pyle, hałasie i gorącu), czy przemyśle! Pracownicy administracji publicznej, siedzący w zacisznych, ogrzewanych, nieraz klimatyzowanych biurach, oddzieleni od petentów płaszczyznami grubych szyb, których nie ma już nawet w aptekach, chorują częściej niż lekarze i pielęgniarki narażeni na nieustanny kontakt z grypą, katarami, przeziębieniami, żółtaczką i innymi choróbskami. Zadziwiająco wątłe jest urzędnicze zdrowie.

Poniższe liczby obrazują ilość dni spędzonych na L4 rocznie przez statystycznego pracownika poszczególnych sektorów:

- administracja publiczna i obrona narodowa 26,2 dni/rok

- górnictwo 18,9

- przetwórstwo przemysłowe 17,2

- budownictwo 15,2

- hotele i restauracje 14,5

- obsługa nieruchomości i B2B 13,8

- ochrona zdrowia 13,2

- handel i naprawy 12,1

- transport 11,6

- wytwarzanie i dostarczanie energii, wody 11,0

- pośrednictwo finansowe 10,9

- edukacja 9,0

Myślę, że można pozostawić powyższy ranking bez komentarza. Wnioski potrafi chyba wyciągnąć każdy sam.

Ze swojej strony sugerowałbym rozwiązać umowy o pracę przynajmniej z połową z nich. Nie może być, żeby opiekuńcze państwo narażało swoich obywateli na uszczerbek na zdrowiu, nawet jeśli pracują na rzecz jego potęgi.


 ibsen82, poniedziałek, 19 września 2011; Bartosz Sowisło

Jak się w Polszcze turystę skubie

Końcem lipca tego roku dobrnąłem w znoju do urlopu. Planowane od przynajmniej kilku miesięcy dni wytchnienia miały przypaść na spływ kajakowy rzeką Wdą, który poprzedzić miała krótka wycieczka na będącą dla mnie terra incognita kielecczyznę.

Pogoda od samego początku, wyjazdu z rodzinnego miasta o piatej rano zdawała się sprzyjać. Na drogach niewielki ruch a i jakimś cudem udawało się przemierzać Polskę nielicznymi nie rozkopanymi drogami.

Ułożony przez towarzyszącą mi Agatę plan wycieczki przewidywał: opactwo cystersów w Jędrzejowie, zamek w Chęcinach, Kielce, dworek Sienkiewicza w Oblęgorku, Jaskinię Raj (to wszystko niezmordowany w poznawaniu cudów architektury polskiej duch mojej towarzyszki zaplanował na pierwszy tylko dzień), wejście na Łysicę i Łysą Górę dnia drugiego (czyli przemarsz pasmem Łysogór), aby zakończyć trzeciego dnia wycieczką do Krzyżtopora i Wąchocka, gdzie w latach pradawnych ulokowano kolejne cysterskie opactwo.

Plan udało się zrealizować w niemalże stu procentach: opactwo cystersów przyniosło refleksję, że wandalizm i mazanie po murach nie jest naszym nowoczesnym wynalazkiem, bo wyryte w miękkim piaskowcu pięknym kaligrafowanym pismem podpisy i daty wskazywały aż na lata sześćdziesiąte dwiewiętnastego wieku; Oblęgorek, z nagromadzonymi pamiątkami po autorze "Trylogii", przypomniał, że kult jednostki i kanonizowanie za życia Jana Pawła II nie były ani czymś niezwykłym, ani pierwszym w dziejach naszego narodu (szczególnie ciekawa alegoryczna litografia: Sienkiewicz na grobie Rzplitej, oświetlany promieniami bijącymi z serca Jezusowego pisze wiekopomne dzieła); opieprz zebrany w bazylice w Kielcach wskazał na nowe obyczaje w dziejach architektury sakralnej - zakazujące fotografowania wnętrz kościołów; zamek w Chęcinach utwierdził nas w przekonaniu, że wiszące girlandy kabli elektrycznych i telefonicznych, których nijak nie dało się ominąć obiektywem aparatu były stałym elementem wystroju zamków średniowiecznych; a meksykańska knajpa w Kielcach, że wejście do restauracji, zajęcie miejsca przy stoliku i studiowanie karty dań przez dwadzieścia minut nie starczają by zwrócić na siebie uwagę dwóch krążących nieustannie kelnerek i jednego kelnera.

Każde z miejsc, które odwiedziliśmy okazało się żywym dowodem na fakt, że na kielecczyźnie zaszła jakaś przedziwna reforma walutowa, która zmieniła podstawową jednostkę monetarną obowiązujacą na terenie RP z Polskiego Złotego na 5 PLN. Gdzieśmy nie trafili, czegobyśmy nie robili: wszystko kosztowało albo pięć złotych, albo wielokrotność tej sumy.

Na same parkingi pierwszego dnia wydałem sześć pięciozłotówek. Parkingi - wnosząc z informacji na kwitkach - gminne - dzierżawione prywatnym jedno-, bądź kilkuosobowym firmom. Sytuowane są przy tym tak zmyślnie, by zmotoryzowanemu turyście nie przyszło do głowy postawić auto gdzie indziej - bo albo się po prostu nie da, albo jeśliby się bez szkody jakiejkolwiek dało (jak choćby przy drodze dojazdowej do Jaskini Raj) poustawiano zakazy zatrzymywania się, dbając tym samym by dzierżawcom parkingów klientów nie zabrakło. Takie wymuszanie korzystania z usług, które chętnie by się ominęło - nie jest zresztą specjalnością tylko świętokrzyską. W Beskidzie Małym, od chwili gdy na Górę Żar wybudowano kolejkę linową postawiono zakaz wjazdu na drogę wiodącą na sam jej szczyt. Gdym go raz zignorował zostałem zatrzymany przez patrol policji i zawrócony na dół, a młody pan sierżant z ironicznym uśmiechem wyjaśnił mi, że chodzić na górę nie muszę - mogę przecież skorzystać z kolejki. Kosztowała wtedy 10 PLN od osoby - a samorząd ustawiając znak zamknął istniejącą i funkcjonującą przez przynajmniej 30 lat drogę publiczną wybudowaną za pieniądze nie kogo innego jak podatników, którzy przecież powinni mieć prawo do bezpłatnego z niej korzystania.

Jaskini Raj w końcu nie zwiedziliśmy. Wyczerpała się moja cierpliwość, gdy dowiedziałem się, że po zapłaceniu kolejnej pięciozłotówki za parking, przyjdzie mi zapłacić jeszcze dychę od głowy za wejście do groty i nie będę mógł sobie w niej nawet pstryknąć pamiątkowej fotki. Nagabywana bileterka mruknęła coś o konserwatorze przyrody. Gdyby jeszcze nie wolno było używać flesza - zrozumiałbym, że szkodzi to jakimś ciemnolubnym zwierzątkom, ale zakaz był całkowity: choć nowoczesne cyfrówki pozwalają robić zdjęcia z ISO rzędu kilku tysięcy, bez znaczącej utraty jakości obrazu, poprawnie doświetlone nawet w półmroku. Ciekawe, że konserwatorowi i kryjącym się w zakamarkach podziemi stworkom nie przeszkadzają setki przewalających się dziennie przez Raj turystów. A może jaskinia jest obiektem wojskowym? Schronem na okazję wojny nuklearnej?

Jeszcze ciekawsze kuriozum zanotowaliśmy następnego dnia po wejściu do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Jak za wszystko tak i za nie musielismy, rzecz oczywista, zapłacić. Gdyśmy po przejściu Łysicy usiedli na drewnianej ławeczce koło sklepu w jakimś wysokim przysiółku i nabierali sił na dalszą część drogi wyjąłem z ciekawości bilet do ŚPN i zacząłem go z ciekawości oglądać. Na rewersie dostrzegłem pisaną małym drukiem informację "Opłata nie obowiązuje osób zmierzających do miejsc kultu religijnego". Zadumani nad tym faktem doszliśmy do dwóch wniosków. Po pierwsze: turystów się dyskryminuje, a pielgrzymom daje przywileje, po drugie następnym razem trzeba się będzie podać za pielgrzymujących właśnie, co nie powinno być trudne, jako że w Górach Świętokrzyskich, wszystko jest przecie (począwszy od nazwy samego pasma) "święte". Wyszliśmy z miejscowości Święta Katarzyna, na Łysicę, którą zwą czasem tak samo jak i pierwszą na naszym szlaku miejscowość, a szliśmy na Łysą Górę, czyli Święty Krzyż, z klasztorem, kalwarią i kościołem - pretekstów brakować więc nie powinno.

Na Święty Krzyż można zresztą wjechać. Tak do klasztoru, jak i do stojącej nieco powyżej wieży (chyba telefonii komórkowej, albo telewizyjnej) prowadzi szeroka, gładka i asfaltowa droga. Niestety: nie każdy godzien jest po niej jeździć. Auto trzeba zostawić ze dwa kilometry niżej na płatnym (a jakże) parkingu, a resztę trasy albo przebyć per pedes pocąc się na wzniesieniach ku chwale Pana, albo wynająć dorożkę by pocił się za nas koń, bądź wsiąść w traktorek przerobiony na odpustowy pociąg i wjechać sobie bez zmęczenia na górę.

Coraz mniej dziwi mnie, że znajomi wybierają zagraniczne wczasy, gdzie za niewielką dopłatą mogą wyjechać z klimatyzowanego hotelu, klimatyzowanym autobusem i pooglądać sobie na przykład Piramidy, czy Luksor. Bezpardonowe łupienie turystów w Polsce musi przekraczać możliwości finansowe coraz większej ilości Polskich rodzin. We dwie osoby, by zwiedzić tylko kielecczyznę, na same bilety wstępu i parkingi wydaliśmy ponad dwieście złotych. Czteroosobową rodzinę taka trzydniowa wycieczka (nie licząc jedzenia, paliwa, noclegów) kosztowałaby dwakroć tyle, czyli mniej więcej szóstą część średniego miesięcznego wynagrodzenia (netto). Sporo, prawda?


 ibsen82, czwartek, 15 września 2011; Bartosz Sowisło

Wolontariusz niewolnik

Widmo krąży po Europie. Widmo wolontariatu.

Jak się okazuje, jesteśmy na przedostatnim w Unii Europejskiej miejscu jeśli idzie o działalność: "dobrowolną, świadomą i bezpłatną na rzecz innych lub całego społeczeństwa, wykraczającą poza związki rodzinno - koleżeńsko - przyjacielskie" - jak opisuje wolontariat polska Wikipedia opierając się na ustawowej definicji z "Ustawy o organizacjach pożytku publicznego i wolontariacie".

Jest fatalnie. Raptem 11,3% naszego społeczeństwa było lub bywało w 2008 roku wolontariuszami (źr. wg. Stowarzyszenia Klon/Jawor), a tymczasem w Wielkiej Brytanii aż 43% mieszkańców bez wynagrodzenia poświęciło swój czas przynajmniej raz w roku, a 28% poświęca go raz miesięcznie.

Różne wolontariackie stowarzyszenia, fundacje czy organizacje rozdzierają szaty i wylewają gorzkie łzy nad naszym wstrętnym narodem, który zobojętniale domaga się zapłaty za każde kiwnięcie palcem. Podają też przyczyny tej znieczulicy: nie dość struktur i organizacji (strona bazy.ngo.pl podaje nieco ponad 8 tys wyników, czyli około 4 na gminę i ponad 25 na powiat), brak tradycji, niska świadomość i dążenie do materialnej (a fe!) poprawy własnego w pierwszej kolejności losu.

Widać z powyższego, że jako neofici quasi - kapitalizmu w jakim przyszło nam funkcjonować odrobiliśmy zadanie domowe na celujący. Po dziesiątkach lat zasuwania w soboty w czynach społecznych za bezdurno, a do tego widząc teraz jak efekty tej harówki zostały sprywatyzowane i ktoś robi na nich sporą kasę - logicznie wywodząc mamy wszelkie podobnej maści działania w głębokim poważaniu.

I bardzo dobrze.

Praca - miara wysiłku człowieka w wytwarzanie danego dobra, czynności umysłowe i fizyczne podejmowane do realizacji danego celu. Poprzez działalność człowiek generuje wartość ekonomiczną w postaci towarów i usług.

To definicja wikipedystyczna pracy. Jak się okazało, w miejscu gdzie sądziłem, że na stronie startowej znajdę czego potrzebuję, czyli portalu Międzynarodowej Organizacji Pracy - definicji nie ma. W żadnym z dokumentów wydanych przez tą organizację od 1919 roku, które udało mi się przeczytać nie istnieje podana expressis verbis definicja pracy jako takiej. Pojawiają się określenia czym praca nie jest, jaka powinna być i jakiego rodzaju warunki powinny być spełniane przy wykonywaniu poszczególnych zawodów. Mimochodem przebąkują też coś o wynagrodzeniu, równoważnym rozwoju i prawach do rokowań. Szukałem przede wszystkim akapitu, gdzie czarno na białym stałoby namazane, że nie ma czegoś takiego jak praca bez wynagrodzenia - nie znalazłem.

Doszukałem się za to poniżej cytowanej z Wikipedii definicji pracy. Autor artykułu pisze: każdej osobie wykonującej pracę należy się wynagrodzenie. Nie wiem na ile podyktował mu to twierdzenie zdrowy rozsądek, a na ile oparł się na źródłach (przypisu brak) - ale jest logiczne. Pracuje się - zarabia się.

Oczywiście wynagrodzenie niekoniecznie musi być materialne (w naturze, czy gotówce) i na tym opiera się idea pracy woluntarnej, gdzie wynagrodzeniem osoby pracującej (czyli: generującej wartość ekonomiczną w postaci towarów lub usług), a wykonywanej dobrowolnie i bezpłatnie jest: satysfakcja, samorealizacja, zaspokojenie własnego ego, zdobycie doświadczenia czy co tam jeszcze, poza pieniędzmi można z pracy wynieść w sensie metaforycznym.

Szczerze - po zredukowaniu wszystkiego w powyższym akapicie do absurdu - mamy mokry sen kapitalisty. Pracownicy nań robią i nie chcą w zamian nic. Pokolenia związkowców i bojowników robotniczych przewracają się właśnie w grobach, a my zbliżamy się niebezpiecznie blisko granicy słownikowej definicji niewolnictwa. Pech chce, że podobne sny na jawie nie są wyłącznie moimi konstrukcjami myślowymi i abstrakcyjnymi bytami. Dzieją dookoła nas.

O ile chyba każdy zgodzi się, że wykonywanie pracy na rzecz staruszków czy upośledzonych dzieci, albo ochrony środowiska naturalnego ma na celu nie tyle zysk, a wytworzenie jakiejś "moralnej/etycznej wartości dodanej". Nie można tego samego powiedzieć o pracy u kogoś, kto osiąga materialną korzyść nie płacąc pracownikom. A jeśli do tego dokłada czynnik przymusu i szantaż - przekraczamy wzmiankowaną wyżej granicę i wkraczamy na grząski i smrodliwy grunt pracy niewolniczej.

Przykład.

Niedawno w Katowicach odbył się wielki festiwal muzyczny, mający za sponsora jeden z największych koncernów energetycznych w Polsce, którego zresztą logo i nazwa znalazły się w nazwie samego festiwalu. Z tej okazji nocowały u mnie dwie gdańskie studentki - jedna kupiła normalnie bilet i brała udział w koncertach, druga zaangażowała się w obsługę jako wolontariuszka.

Dziewczyna przepracowała dwie noce (do piątej rano, w najgorętszy chyba weekend minionego lata) nie otrzymując nawet grosza wynagrodzenia. Nie wiem czy miała przynajmniej okazję obejrzeć jakiś koncert, bo z opowieści wynikało, że siedzi w czymś w rodzaju punktu obsługi klienta i przyjmuje zgłoszenia o zagubionych przedmiotach, rzeczy do depozytu itp.

Drugiego dnia - wdzięczne, że użyczyłem im dachu nad głową - zaprosiły mnie na kolację. Spóźniłem się niestety i kolacja ograniczona została do mniej więcej godzinnego oczekiwania na naleśniki i skonsumowania ich w ekspresowym tempie sześciu minut, a tylko dlatego, że sympatyczna wolontariuszka koniecznie musiała znaleźć się w Katowicach o 20.00. Zasugerowałem, że skoro i tak jej nie płacą - z roboty nie wyleci, więc może się spóźnić, a jeśli wolontariat jest pracą dobrowolną - to się robi go albo i nie. Nie chciała słuchać. Mruknęła coś o rekomendacji, którą mają jej napisać i zaczęła obmyślać wymówkę do sprzedania przełożonym - na bramie miał być tłok. Nam za to wskakuje ostatni element układanki: przymus wykonania zadania w określonym przez zleceniodawcę miejscu i czasie oraz domyślny szantaż: strach o niekorzystny list referencyjny, bądź jego brak - czyli brak wynagrodzenia...

Zdumiewa mnie takie nastawienie. Wg. Gazety Wyborczej bawiło się na tym festiwalu nawet 17 tys. osób, z których każda zapłaciła pewnie średnio około 100 złotych za bilet. Czyli przychód z imrezy, licząc same tylko bilety wyniósł 1,7 mln złotych. Pomijając reklamę za darmo jaką miał sponsor, bo trąbiły o festiwalu media w całej Polsce i przypuszczalną tłustą kwotę, którą zaksięgował po stronie kosztów. W takiej sytuacji, gdy na koncertach zarobili wszyscy: artyści, organizator, sponsor - biedna gdańska studentka boi się spóźnić na posterunek, bo nie dostanie ładnego listu referencyjnego. Ciekawe czy "zatrudniający" ją również robił to za darmo?

Wolontariat w takiej wypaczonej postaci - szkodzi. I to bardzo. Młodzi ludzie, kończący studia, którzy w dobrze pojętym interesie całego kraju powinni szukać godziwie płatnej pracy, zakładać rodziny i rodzić dzieci - pakują się w podobne zlecenia, marnując tak czas jak i energię, karmieni złudzeniami o "doświadczeniu", "wpisie w CV" itp. przez rozmaitych cwaniaków popisujących się potem przed przełożonymi lepszą efektywnością. Bo tak Bogiem a Prawdą - czy koszt festiwalu byłby naprawdę dużo większy, gdyby dać dziewczynie zarobić choćby sto złotych, by zwrócił jej się bilet do domu? Czy podniesienie średniej ceny biletu o dwa złote, co dałoby dodatkowe 34 tys. przychodu, którym możnaby zapłacić za ciężką pracę tzw. wolontariuszy ograniczyłoby liczbę uczestników? Wątpię.

Wolontariat, jeśli już, powinni wykonywać ludzie stabilni finansowo, zarabiający, którzy uważają, że mają jeszcze trochę zbędnej energii i czasu. Studenci czy bezrobotni - w swoim własnym interesie - powinni podobnych akcji unikać jak ognia.

Gdy słuchałem kiedyś audycji (nie pamiętam jaka stacja to była) o wolontariacie jeden ze słuchaczy świetnie spointował całą dyskusję: "Wolontariat? Ja się tak czuję co miesiąc, gdy dostaję przelew na konto"








 ibsen82, poniedziałek, 05 września 2011; Bartosz Sowisło

Rzeź cyklistów

Dało odetchnąć wczoraj TVN 24 i miłosiernie, na krótką chwilę zlazło z tematu kolącego siedemset tysięcy serc polskich posiadaczy kredytów we frankach i - ilu ich tam jest giełdowych inwestorów; przerwało na jakiś czas relację z jazdy rollercoastera, którym w ostatnie dni stały się światowe finanse.

Przerwało, by oddać za sprawą krótkiego reportażu hołd czterdziestu dwu trupom i przy okazji wyemitować ostrzegawcze memento dla wszystkich rowerzystów. Zdawało mi się początkowo, że to jakaś ogólnoeuropejska akcja, bo kilka miesięcy temu Daily Telegraph na pierwszej stronie umieścił kilkadziesiąt portretów ludzi, każdy opatrzony imieniem, nazwiskiem i wiekiem – z nie wiadomo do kogo właściwie krzyczącą kapitalikami apostrofą: „Stop killing our cyclists!”.

Te trzy i pół tuzina dokonało żywota na polskich drogach w okresie od 10 czerwca do 10 sierpnia bieżącego roku. Skąd akurat taka cezura? Równo dwa miesiące temu weszła w życie nowela Kodeksu Drogowego, rozszerzająca prawa rowerzystów na drogach publicznych.

Pamiętam, że kiedy została przegłosowana przez Sejm siedziałem na jakimś proszonym grillu na niewielkiej działce POD. Atmosfera była gorąca. Częściowo za tą sprawą iż o kilka metrów, dokładnie nad naszymi głowami, przechodziła linia wysokiego napięcia, a wokół szalała ciskająca bezładnie piorunami burza, a częściowo za sprawą bardzo intensywnej dyskusji, którą toczyłem z moimi znajomymi – radykalnymi cyklistami – na temat nowych przepisów właśnie. Doskonale przypominam sobie, jak bardzo nie zgadzali się z moimi argumentami, gdy twierdziłem, że po wejściu w życie nowych zasad ruchu drogowego – polskie ulice zbiorą krwawe żniwo, bo przepisy te zwalniają rowerzystów z elementarnej ostrożności i mamią nieopancerzonych karoserią użytkowników drogi widmem rzekomego bezpieczeństwa.

Dziś muszę z przykrością stwierdzić – miałem rację. Z wyemitowanego materiału wynikało, że liczba wypadków z udziałem rowerzystów w porównaniu do odpowiedniego okresu minionego roku – znacząco wzrosła.

Kiedym dowodził, że rower jest zbyt szybkim i zbyt małym środkiem lokomocji, by dawać mu tak daleko idące na publicznych drogach przywileje (pierwszeństwo na niektórych skrzyżowaniach, śluzy rowerowe, możliwość omijania samochodu z dowolnej strony) – spotkały mnie drwiny i stwierdzenia: „To kierowca ma uważać”. Tylko co rozsmarowanemu po asfalcie rowerzyście po tym, jeśli zgodnie z przysługującym mu prawem wpakuje się pod samochód? Co mu w trumnie albo na wózku inwalidzkim da świadomość, że miał rację? Jaką satysfakcję będzie miał z tego, że kierowca pójdzie do kicia? Dwa życia złamane – jedno zabitego, drugie zamkniętego człowieka. Być może, gdyby rowerzysta miał uważać na samochód, a nie na odwrót, nawet gdyby doszło do tragicznego wypadku, ocalamy jednego człowieka – bo nie trafi do więzienia. Przecież, wypadków nie powodują wyłącznie kierowcy pijani, nieodpowiedzialni, szarżujący na drogach jak Kozietulski na Somosierrę. Kierowca samochodu, to człowiek jota w jotę jak ten który jedzie na rowerze. Może być przygnębiony, rozkojarzony, zakatarzony, przemęczony – a wszystko to wpływa, ujemnie, na koncentrację. Nie wspominając już o tym drobiazgu, że obsługuje dalece bardziej skomplikowane od roweru urządzenie.

Rowerzyści często zarzucają kierowcom, że ci zachowują się jakby drogi należały do nich. I to prawda - bez przekąsu. Przy czym ci sami rowerzyści próbują uzurpować sobie prawo własności do dróg, nie mając ani logicznych, ani siłowych argumentów. Bo czymże jest człowiek na metalowej ramie i dwóch wątłych kółeczkach wobec rozpędzonych do dajmy na to 90 km/h tysiąca czterystu kilogramów żelastwa? Zapominają przy tym również, że utwardzane drogi, mają szerokość jaką mają i nawierzchnię czy to z betonu, czy asfaltu - po to właśnie by mogły poruszać się nimi właśnie w pierwszej kolejności samochody. Bo rowerem nie przewieziesz piętnastu ton piasku ani autobusu pełnego ludzi. Nie dostaniesz się też nim na odległość pięciuset kilometrów w czasie krótszym niż siedem godzin. Gdyby drogi projektowano przede wszystkim pod rowery byłyby połowę węższe i wysypane tłuczniem.

Jakaś pani opowiadała również wczoraj, w tym samym programie, że musimy uczyć kierowców kultury. To prawda, chociaż jak dziś przypomina mi się sytuacja, którą widziałem w Warszawie parę lat temu. W okolicach Dworca Centralnego, na jednej ze „skanalizowanych” odnóg Alei Jerozolimskich dzielnie pedałował jakiś młodzian. Dodać należy, że jechał dokładnie po osi jednokierunkowej jezdni. Kiwałem głową z uznaniem, bo plucha i deszcz aż przykro, bo sam w taką pogodę w życiu bym na dwa kółka nie wsiadł. Wlókł się za nim cierpliwie jakiś starszy taksówkarz. Nie wytrzymał (szczególnie że i za nim poczęły tłoczyć się samochody) i nacisnął klakson. Droga była na tyle szeroka, że starczyłby krótki ruch kierownicy i przejechaliby oboje: i taksówkarz – swoim tempem, i rowerzysta wypacający się w ten listopadowy dzień – swoim. Stało się jednak, że młodzian, który należał pewnie do cyklistów świadomych, wygiął tułów na siodle, pozdrowił taryfiarza międzynarodowym gestem przyjaźni wyciągając środkowy palec lewej dłoni, a na wypadek, gdyby ów nie pojął jeszcze dostatecznie wydarł się jeszcze krzykiem rozdzierającym, jak krzyczeć musiał ćwiartowany św. Stanisław, aż się cała gawiedź na placu Defilad obejrzała: „Mam k... prawo tak jechać!!!”. Taksówkarz nie reagował – bo i jak. Lekcja kultury przydałaby się obu stronom.

Najprościej byłoby wywalić rowerzystów z dróg i chodników na ichnie drogi – rowerowe. Całkiem niezła ich sieć jest na przykład w Trójmieście. Tymczasem wygląda to niestety często tak, jak w moim mieście, Jaworznie, gdzie przed kilkunastu laty zrobiono okolicom rynku delikatny face – lifting i podwyższono i poszerzono chodniki, na ich obrzeżach pomontowano gargantuiczne słupy i podobnie subtelne, łączące je, żelazne łańcuchy. Pamiętam, że jako nastolatek nie mogłem się nadziwić iż ktoś po prostu, zamiast poszerzać o metr chodnik nie namaluje na asfalcie ciągłej linii i oznaczy powstały pas jako drogi rowerowej. I taniej i praktyczniej. Widać włodarze wiedzieli lepiej. Wielu się pewno ze mną nie zgodzi – ale rower nie jest środkiem transportu z prawdziwego zdarzenia – dlatego pewnie jest nieco dyskryminowany. Zimą się nim zwykle nie jeździ, do dojazdów do pracy nadaje się słabo (nawet moi radykalni cykliści do pracy docierają zazwyczaj komunikacją miejską – bo się przecież człowiek upoci), zakupy większe też trudno nim przewieźć, na dyskotekę, ani do knajpy podobnie się słabo nadaje, na powrót trzeba by chyba za kierownicę prowadzić. Jest narzędziem rekreacji, a rozrywka zawsze stała dość nisko w budżetach samorządowych. Było nie było – ludzkość nie po to wynalazła silnik spalinowy, by nagle uznać, że napędzanie wehikułu własnymi mięśniami jest jednak lepsze i efektywniejsze.

Skoro więc, Rowerzyści Drodzy, nie macie swoich dróg, a na publicznych jesteście gośćmi – zachowujcie się jak goście i potraktujcie przywileje dane Wam przez ustawodawcę, jak grzeczną zachętę pani domu: „czuj się jak u siebie” - po której przecież nie wywalacie butów na stolik, nie puszczacie bąka i nie zaczynacie dłubiąc w zębach, ani przerzucać kanałów w celu znalezienia ulubionego serialu. Gospodyni, w imię gościnności nic Wam pewnie nie powie, ale może z wrażenia spuścić na głowę wazę gorącego rosołu. A taka kąpiel, podobnie jak spotkanie ze stalową maską samochodu – to chyba nic przyjemnego.

Bartosz Sowisło


ibsen82, czwartek, 11 sierpnia 2011

Ekologionomia oszukana

Zapowiedzi nowych europejskich podatków, o których pisałem kilka tygodni temu, które, jeśli wprowadzone, spowodują wzrost ceny np. płynnego gazu do prawie czterech złotych za litr, a tony węgla do 1200 - usprawiedliwia się mówiąc, że UE potrzebuje pieniędzy na inwestycje, które ocalą naszą planetę przed zgubnymi skutkami efektu cieplarnianego. Władza pieniędzy potrzebuje zawsze, ale akurat przypadku emisji dwutlenku węgla do atmosfery, argumenty za wyższym opodatkowaniem, jako czynnikiem stymulującym rozwój „czystych” źródeł energii – są po prostu chybione. Bawi się tym samym w Kapitana Planetę, który siłę do działania bierze nie z mocy pięciu żywiołów zamkniętych w pierścieniach – a z naszych kieszeni. I to co gorsza - grubo poniewczasie.

Pozostawiając na boku samą słuszność teorii dowodzących genezy efektu cieplarnianego jako niechcianego dziecka industrializacji należy sobie zadać pytanie: czy rzeczywiście ludzie do tej pory nie robili nic – nie stymulowani przez rządy, a sami z siebie – dla zredukowania emisji?

Odpowiedź jest przecząca. Już od wielu, wielu lat proces oszczędzania paliw kopalnych, a co za tym idzie zmniejszenia się ilości gazów cieplarnianych dostających się do atmosfery – ma miejsce. I to oddolnie – motywowane nie politycznymi decyzjami mądrzących się polityków, a koniecznością ekonomiczną ludzi, którzy chcą oszczędzić trochę grosza i móc go wydać na swoje przyjemności.

Jeśli wziąć do ręki dwa zdjęcia dowolnego polskiego miasta, jedno pstryknięte w 1991, a drugie wczoraj – różnica jest widoczna gołym okiem. Nie mam dostępu do danych statystycznych, ale na ulicy gdzie mieszkają moi rodzice przynajmniej połowa domów została oklejona styropianem, otynkowana; dachy i stropy docieplone; wymienione – na szczelniejsze – okna; inteligentne piece same regulujące temperaturę w pomieszczeniach. Niektóre z domów mają panele do podgrzewania wody, inne rekuperatory ciepła, ktoś tam nawet pompę ciepła. Turbiny wiatrowe nie należą do rzadkości, a i coraz więcej właścicieli domków decyduje się na ogniwa fotowoltaiczne. Nie tylko zresztą domki – praktycznie wszystkie spółdzielnie i wspólnoty mieszkaniowe termomodernizują swoje zasoby, przemysłu ciężkiego ubyło (pozamykano większość hut i kopalni i ze Śląska w zasadzie codziennie widać góry – co dwadzieścia lat temu było nie do pomyślenia), albo wdrożył czyste technologie.

Ford Fiesta rocznik 1987 (od rdzy dziurawy jak sito), o silniku 1.1 z wtryskiem i mocy zawrotnych 54 KM, które pozwalały rozpędzić ten bolid do 140 kmph, będący przez ponad dekadę własnością mojej rodziny, palił mniej więcej 7l/100km. Citroen C5, rocznik 2005, którym obecnie jeździ mój ojciec, rozpędza się do przynajmniej 220, ma silnik 1,9 Tdi, o mocy jakichś 120 kucy i pali średnio 6 litrów ropy...

Wszędzie widzimy żarówki energooszczędne, nowe technologie w AGD i RTV, wszystko pozwala oszczędzać energię, a co za tym idzie – pieniądze i emisję dwutlenku węgla.

Jeśliby podliczyć przykładowo dom, w którym mieszkają moi rodzice to sądzę, że w porównaniu do początku lat 90 zużywa on jakieś 30% mniej energii. Nawet przy założeniu, że liczba urządzeń pobierających energię w domu wzrosła o powiedzmy połowę.

Wszystko co wymieniłem wyżej, powinno pozwolić wyciągnąć następujący wniosek: emisja szkodliwych gazów w naszym kraju maleje i redukcja emisji CO2 dokonała się samoistnie i co jeszcze istotniejsze, z korzyścią dla całej (prawie) gospodarki. Bo opłacało się to każdemu: właścicielowi domu, bo oszczędza; pracownikom zatrudnionym przy modernizacji, bo mają pracę; producentom w zasadzie wszystkiego – od kołków do styropianu przez wełnę mineralną aż po kaloryfery i okna; bankom, które część z tych inwestycji finansowały kredytami. Opłaca się właścicielom, klubów, barów, restauracji i agencji towarzyskich – bo właściciel może z czystym sumieniem oszczędzone na ogrzewaniu pieniądze – przechlać i wydać na panienki. Opłaca się nawet Państwu – bo przecież od wszystkiego trzeba zapłacić podatek, a jak obrót duży to i podatku sporo.

Jedynie producenci energii kręcą nosem, ale i oni znaleźli sposób – sprzedają mniej - więc podnoszą ceny, a pech chce, że rynek energii jest tylko iluzorycznie wolny toteż mogą sobie z cenami robić co im się żywnie podoba.

Oszczędzanie w ogóle popłaca. Jest akumulacją kapitału, który można później w jakiś sposób mnożyć i wykorzystać. Przysłowie mówi: „niech oszczędzają bogaci – i nam się opłaci”. Problem polega tylko na tym, że gdy ludzie za dużo oszczędzają – kiepsko się mają banki. Stoi to w sprzeczności z tym co napisałem akapit wyżej – ale tylko pozornie. Jeśli bowiem ktoś ma wątpliwości, niech zastanowi się ile razy zadzwonił do niego ktoś z banku z propozycją otworzenia lokaty. Do mnie ani razu – natomiast proponując kredyt lub kartę kredytową – wydzwaniają regularnie raz na miesiąc.

Oszczędzać nie lubią też politycy. A nie lubią, gdyż zwykle oznacza to tzw. racjonalizację wydatków, czyli po ludzku mówiąc cięcia, a ciąć się nie opłaca, bo się uważa, że źle się to odbija na notowaniach - tłuszczy potrzebne przecież chleb i igrzyska – a za nie brzęczącą monetą trzeba płacić.

Unia Europejska w przypadku podatku węglowego postępuje dokładnie odwrotnie niż powinna. Bo zamiast nakładać podatek na trujących środowisko powinna zwolnić z podatku, tych, którzy postępują zgodnie z jej światopoglądem – a robią to nie dla pustych ideologicznych frazesów, czy dążąc ślepo za niepotwierdzonymi wiarygodnie przez nikogo przyczynami ocieplania się klimatu – a dlatego właśnie, że chcą nieco grosza zaoszczędzić. I za tę zapobiegliwość i gospodarność się ich teraz karze – bo jeśli doprowadziło się dom do stanu, że można go ogrzać przysłowiową świeczką – to jak oszczędzać energię dalej?



Bartosz Sowisło


ibsen82, wtorek, 09 sierpnia 2011

Efekt stada spłosonych łowiecek

Jest 17.25. Za kilka minut zakończą się dzisiejsze notowania na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Nic nie wskazuje na to, żeby WIG miał się odbić od dna i przełamać miesięczną już tendencję spadkową. A stracił całkiem sporo, bo prawie 20% w ciągu minionych trzydziestu dni.

Poprzedni tydzień, kiedym zupełnie nieświadom doniosłych zdarzeń w światowych finansach spływał sobie kajakiem Wdą, przypominał nie tylko na polskiej, ale i światowych giełdach zjazd po skoczni narciarskiej. W czasie, gdy wiosłowałem czerwonym wiosłem, piłem piwko i śpiewałem przy ognisku - przytrafił się jeden z dziwniejszych przypadków w historii współczesnej ekonomii.

Od kilku tygodni w amerykańskim kongresie, Republikanie z Demokratami spierali się o kształt amerykańskich finansów publicznych. Demokraci, z prezydentem Obamą na czele życzyli sobie dalszego życia na kredyt – czyli emisji dodatkowej puli obligacji i podniesienia podatków, by mieć za co finansować wsparcie dla różnych demokracji na świecie, reformę służby zdrowia i inne fanaberie. Republikanie – przeciwni tym rozwiązaniom twardo bronili swojego stanowiska – żądali cięć wydatków i zaprzestania zadłużania kraju i żadnych nowych podatków. I słusznie, bo jakby na to nie patrzeć bogactwo tworzy się z oszczędności i inwestycji, a nie życia na kredyt. Jednak na skutek uporu wybrańców Grand Old Party, mądrzy na opak dziennikarze i analitycy finansowi poczęli wypisywać katastroficzną pracę zbiorową pod wspólnym tytułem: „Czy USA zbankrutują?”. No i się zaczęło. Mimo, że Demokraci i Republikanie poszli, koniec końców, na jakiś zgniły kompromis.

Ekonomia w dobie globalizacji przypomina trochę stado owiec i działają w niej prawidła znane już Le Bonowi, gdy pisał „Psychologię tłumu”. Kiedy pasterz się waha, owce idą za instynktem, a ten każe im szukać bezpiecznego – jak im się wydaje schronienia. Że USA to taki pastuch (by nie powiedzieć świniopas) współczesnego świata, cała reszta owieczek patrzy jak się zachowa. A że stał niepewny już dłuższy czas, to owieczki – inwestorzy się rozpierzchli i uciekli w to, co wydawało im się bezpieczne – wycofując się z pastwiska giełdy, a chowając po jaskiniach złota i krzakach franków helweckich - ku rozpaczy młodożeńców i kredytobiorców frankowych windując ich ceny na poziom najwyższy w historii. Obserwując to wszystko, można odnieść wrażenie, że logikę i giełdę wynalazły jakieś dwie różne ludzkości – bo jednego w drugim nie ma za grosz – pisałem o tym kiedyś zresztą w tekście „Globalne Pierdnięcie”.

Logicznym bowiem byłoby, że skoro amerykańscy politycy jakoś się tam dogadali, to wyprzedaż papierów wartościowych powinna się skończyć (skoro już posługujemy się tym pokrętnym rozumowaniem, że jeśli jakieś Państwo ma kłopoty to przedsiębiorstwa również je mają) – ale nie. Do pieca dołożyła w piątek agencja ratingowa Standard's and Poor's, która wykoncypowała sobie, że Stanom należy obniżyć ocenę wiarygodności kredytowej. Paranoja z jaką zareagowały na to dziś rynki (chyba żadna giełda na świecie nie zamknęła się na plusie), była o tyle irracjonalna, co łatwa do przewidzenia. Zastanowić się tylko należy, czy ocena Standard's and Poor's była aby dziełem przypadku.

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy posiadaczem kilku – kilkunastu miliardów dolarów. Chcielibyśmy je jakoś zainwestować, żeby mieć kilkadziesiąt – bo próżność pcha nas ku ścieżce sławy – kto jest najbogatszy na świecie – wiadomo, a my dopiero w drugiej setce i pies z kulawym ogonem o nas nie słyszał. A tu tak: w Europie kryzys, euro leci w dół, ale politycy twardo negocjują, więc może się ruszy w górę, złoto i frank już tak drogie, że pakować się w nie trąci naiwniactwem, kupowaniem na górce i sporym ryzykiem, że się straci. Ale giełdy nurkują - można więc zagrać na spadek, szczególnie, że się wie iż Republikanie nie mogą się zgodzić na podniesienie podatków, bo kongresmen, czy senator, który na to pójdzie, może z automatu szukać innego zajęcia, bo nie dostanie nominacji partyjnej. Zdziwionym jak tu zarobić na spadkach, pędzę wyjaśniać: istnieją takie instrumenty finansowe, które pozwalają zarabiać na lecącym w dół kursie akcji – nazywa się to opcja. Działa jak gra w ruletkę w kasynie – z tą różnicą, że na poważniejszą forsę. Kupuje się więc takich opcji, z dobrą finansową dźwignią (czyli pożycza się na każdego swojego dolara na przykład dziesięć, żeby mieć dobrą „masę” inwestycyjną pieniądza) i czeka, aż kurs spadnie do poziomu, o który się założyliśmy. A tu nagle przykra niespodzianka. Politycy, niby nieugięci w poglądach, wynajdują jakąś trzecią drogę, ścieżynę, której się do tej pory nie dostrzegło. Dźwignie się wzięło dużą - więc w razie wtopy – nie dość, że kasa przepada, to i jeszcze długi zostaną. Co robić? Mając świadomość, że inwestorzy na świecie patrzą jak cielęta na publikowane przez rozmaite agencje ratingi – dzwoni się do kolegi, który akurat piastuje stanowisko dyrektora w jednej z nich. I proponuje, przykładowo miliard, jeśli wymierzy lekkiego klapsa USA. Że każdy ma swoją cenę, a i jakieś poszlaki po temu są - niezawodny, a odpowiednio zmotywowany finansowo kolega dyrektor zmienia rating USA z AAA na AA+. Rynki oczywiście reagują masową wyprzedażą, a wykres kursu staje się linią prostopadłą do osi czasu.

A gdyby się tak na zimno zastanowić, to co właściwie oznacza, że jedna z prywatnych firm obniżyła ocenę USA? Nic. Jedno wielkie zero. Gdyby inwestorzy zwyczajnie olali co tam sobie jakaś agencja gada, nie stałoby się nic. Nawet jeśli taka ocena jest uzasadniona, to degraduje USA do pozycji Belgii, Japonii czy Nowej Zelandii; mówiąc bardziej obrazowo: uczniowi, który miał do tej pory szóstkę z każdego dyktanda, daje się szóstkę minus – bo nie postawił jednego przecinka.

Większość krajów na świecie, prowadzi politykę bardzo nierozsądną polegającą na stałym zadłużaniu się. Jeśliby w podobny sposób funkcjonowały przedsiębiorstwa (albo rodziny), zaciągając długi, po to, żeby je rozdawać na prawo i lewo komu popadnie, by kupić popularność wśród ludzi – dawno mielibyśmy społeczeństwa składające się wyłącznie z bankrutów i żebraków. Że cały świat żyje na kredyt – wiadomo nie od dziś – w końcu, jak twierdzą niektórzy: pieniądze to dług. Każda złotówka, którą mam w kieszeni jest czyimś zobowiązaniem zapłaty. Nie zmienia to faktu, że nawet w tym dziwacznym systemie, gdzie forsa ma wartość hipoteki czyjegoś domu, samochodu lub basenu: Stany, bez problemu będą swoje zobowiązania spłacać. I to długo.

Mali, prywatni inwestorzy pewnie nie zwróciliby nawet uwagi na pomysły S&P. Gdyby nie dwie rzeczy: wiedzą, że opiniom agencji przyglądają się analitycy funduszy inwestycyjnych posługujący się w swoim korporacyjnym, absolutnie niedemokratycznym świecie, procedurami, które każą im nic innego właśnie, jak przyglądać się opiniom agencji. I gdy wiarygodność kredytowa USA spada – sprzedają, a robią tak bo wydaje im się, że spadnie, bo sądzą, że wszyscy zaczną sprzedawać. Małym inwestorom również wydaje się że cena akcji spadnie, bo sądzą, że duzi sprzedadzą – więc sprzedają swoje – pogłębiając tym samym bessę. Gra na giełdzie najbardziej przypomina biesiadną zabawę, gdzie póki gra muzyka, póty ludzie chodzą wokół krzeseł: gdy się zatrzyma – siadają. Tyle, że krzeseł jest mniej niż ludzi i zawsze jest ktoś przegrany. W świecie giełdowym jest nim zwykle ten, kto za późno kupi i za późno sprzeda, a rolę muzyki pełnią wspomniane przesądy i wydawanie się.

Jednak fakt, że opinia prywatnej firmy, którą tak naprawdę mógłby założyć każdy i wypisywać w swoich statystykach dowolne wyssane z palca bujdy*, jest bardziej istotna i wiarygodna dla milionów inwestorów giełdowych na świecie niż potęga gospodarcza, finansowa i militarna jedynego (jeszcze) supermocarstwa – jest bardzo znamienna. Oznacza, że ludzie przestają ufać państwom. Nie chciałbym, by była to pierwsza jaskółka upadku Ameryki – choćby i miał on nastąpić za pięćdziesiąt lat – i jeśli tego doczekam, będę miał ponurą satysfakcję, że eksperyment demokratyczny drugi raz w dziejach nie wypalił.

Kłopoty na giełdzie, mimo że dzięki nowoczesnym instrumentom finansowym jest ona największym kasynem świata, nie są wcale takie wirtualne. Nie wolno zapominać, że akcje, to udział w przedsiębiorstwie – ich angielska nazwa to shares czyli części. Jeśli firma pozyskuje pieniądze na rozwój i inwestycję właśnie z giełdy, to gdy tej kasy braknie, grozi jej stagnacja, albo i recesja, a w najgorszym wypadku bankructwo. A co to dla zwykłego zjadacza chleba oznacza – nie trzeba chyba tłumaczyć.



* - I tak w zasadzie jest – Rosja, która ma większe nadwyżki budżetowe, ma niższy rating niż USA, które ma biliony długów, mimo, że znów na logikę biorąc, jeśli ktoś ma pieniądze, to bardziej prawdopodobne, że je odda niż ktoś, kto chodzi w pożyczonych butach.

Bartosz Sowisło


ibsen82, poniedziałek, 08 sierpnia 2011

Łupienie LPG

Jeżeli jest jeszcze pośród normalnie i uczciwie zarabiających ludzi ktoś, kto uważa, że Państwo nie dość go łupi z pieniędzy - pobudka bo na larum dzwony biją. Unia Europejska, czyli hiperpaństwo, w granicach którego żyjemy - szykuje kolejny skok na kasę swoich obywateli.

Jak informuje biznes.interia.pl, Komisja Europejska ujawniła plany nowego podatku tzw. węglowego (płaconego w zależności od emisji CO2 z tony nośnika energii) oraz o proponowanych zmianach w wysokości podatku akcyzowego. Jak oblicza portal, gdyby proponowane zmiany zostały przyjęte, spowodowałyby wzrost ceny litra LPG z 2,3 - 2,7 PLN do 3,6 - 4 PLN, a tony węgla z 700 do 1200 PLN. Stosunkowo niewiele podrożałaby benzyna i olej napędowy (w przypadku benzyny, miałby to być wzrost kwoty akcyzy o raptem 1 euro na tonę). Jak słusznie zauważa autor artykułu - podwyżka akcyzy nie byłaby jedynym składnikiem wzrostu cen jej wzrost - pociągnie ona za sobą także VAT (Łatwo policzyć: 0,23 x 2,3 = 0,52 ^ 0,23 x 3,6 = 0,82 => 0,52

Każdemu, kto jest skazany na poruszanie się autem powyższe informacje muszą podnosić ciśnienie i temperaturę. Bo chyba tylko białej gorączki może dostać właściciel samochodu, który zainwestował w instalację gazową, a za kilka lat okaże się, że jest ona niczym więcej jak ekologiczną ekstrawagancją. Wątpię, by znalazło się pośród kierowców aż tak wielu ekologicznie świadomych, którzy w imię idei chcieliby tracić miejsce w bagażniku, płacić za montaż i przeglądy oraz ryzykować większe spalanie - bez znaczącej ekonomicznie gratyfikacji - w postaci niższych cen paliwa. Unia najwyraźniej wyszła z założenia, że nie ma powodu, by ktokolwiek miał cieszyć się taryfą ulgową w kosztach budowania lepszej przyszłości - szczególnie jeśli to bogacz, którego nie dość, że stać na auto, to jeszcze na instalację za parę tysięcy. I jak się tu nie zgodzić z Januszem Korwinem Mikke, który nazywa UE - Eurokołchozem. Jakby na to nie patrzeć: urawniłowka aż miło...

Poza faktem, że budżet UE wybogaci się o kilka miliardów pieniędzy z eurobiznesu - trudno wyobrazić sobie jakiekolwiek pozytywne strony tego rozwiązania i zaciskania podatkowej pętli. Każde dziecko rozumie, że rosnące ceny transportu - to rosnące ceny w zasadzie wszystkiego, co trzeba wozić z miejsca na miejce, a więc: żywności, odzieży, towarów przemysłowych... Ponadto, jeśli optymistycznie przyjąć, że jakieś piętnaście procent jeździ na LPG dla idei (bo to jednak dalece bardziej przyjazne dla środowiska paliwo niż np. benzyna), a reszta założyła instalację, żeby oszczędzać - to czeka nas fala spektakularnych plajt, gdy warsztaty montujące STAGi i inne Landi Renzo zaczną masowo tracić klientów (a warto zauwazyć, że jest to dobrze rozwijający się rynek: szacuje się, że w 2010 zamontowano w Polsce ok. 180 tys instalacji).

Jeśli ktoś zapyta, na co Unii aż tyle pieniędzy - niech się nie martwi zawsze znajdzie się jakaś polityka: czy to wyrównywania szans, czy ratowania środowiska naturalnego, zwiększenia zatrudnienia (urzędników), wspierania upadających gospodarek albo dopłacania do rolników. Europosłów, eurourzędników, czy po prostu zwykłych leniuszków meneli wyciągających rękę po brzęczącą monetę na Starym Kontynencie nie brak. Połowę z pozyskanych pieniędzy wywali się na koszty własnego funkcjonowania, połowę z pozostałej połowy trafi do kieszeni dysponujących środkami urzędników, kolejną część wyda się na odszkodowania, dla tych którzy na nowo wymyślonych przepisach stracą - a na koniec jakieś 12 procent zdartych z grzbietów podatników pieniędzy trafi w ramach redystrybucji na rynek, co pewnie spowoduje wzrost PKB o jakieś astronomiczne 0,00001%.

Ciekaw jestem kiedy przyjdzie kres pazerności rządzących i gdy radośnie rozpuszczą już wszystkie zrabowane pieniądze - skąd mają zamiar nabrać ich, by finansować swoje nowe obietnice, mrzonki i walki z wiatrakami w stylu globalnego ocieplenia? Obawiam się, że bliski jest dzień, gdy zaczniemy płacić podatek od powierzchni posiadanego dachu - bo będzie on mógł być potencjalnie wykorzystywany do montowania ogniw fotowoltaicznych i produkcji przy ich użyciu prądu elektrycznego. Potem przyjdzie czas na podatek wiatrowy (bo turbinę można zamontować), wodny (bo spadek wody można wykorzystać do produkcji energii), makulaturowy i dziecięcy (bo dzieci mogłyby pedałować na rowerach napędzających dynama). Ukoronowaniem ich będzie podatek gówniany, obliczany na podstawie średniej ilości wydalanego kału - gdyby ktoś wpadł na pomysł budowy przydomowej biogazowni. Fantazję w tworzeniu nowych form opodatkowania rządzący mają większą niż przeciętny pisarz sci - fi, a i Rzymianie wiedzieli, że forsa nie śmierdzi.

Pozostaje żyć nadzieją, aż w końcu ktoś się wkurzy i całe to brukselskie koło wzajemnej adoracji kijami rozpędzi, nim wpadną na pomysł, że w zasadzie wypłat nie ma po co ludziom przelewać, bo omnipotentny duch Europy wie lepiej jak należy nimi dysponować.


 ibsen82, piątek, 22 lipca 2011; Bartosz Sowisło

Kilka mililitrów spermy - czyli sprawa Piotrusia

Rzecz dzieje się w Polsce, czyli tutaj i teraz. Prawomocnym wyrokiem sądu, po procesie, zgodnie z obowiązującymi procedurami odebrano matce pełnię praw rodzicielskich i przekazano je ojcu - który z całą bezwzględnością przysługujące mu prawo wyegzekwował. Mowa oczywiście o sprawie Piotrusia, którą od kilku dni żyją media.

Ojciec ma przekichane. Ojciec czyli profesor psychologii UG pan J. Cokolwiek by nie zrobił, czegokolwiek nie powiedział, obrócone zostanie przeciwko niemu. Łącznie z profesorskim tytułem, doświadczeniem dydaktycznym i akademickim, które na szpaltach zostanie opisane wyłącznie w aluzyjnym kontekście "wywierania wpływu na wyrok sądu" i niejednoznacznymi sugestiami, że sądowi strona myli się z biegłym. Niemiło pisać, ale chłopu - jeśli nie chce zrujnować sobie życia - nie pozostaje nic innego jak odpuścić. Machnąć na dzieciaka ręką i przehandlować przysługujące mu prawo do opieki, w zamian za zrzeczenie się przez matkę prawa do alimentów. Dlaczego? Jeżeli matka i jej prawnicy dowodzą wszem i wobec, iż między synem a ojcem nie istnieje już żadna więź - to jaki interes ma mieć ojciec w utrzymywaniu na swoim garnuszku obcej osoby?

Sprwiedliwie należy skwitować, że rzeczona więź rzeczywiście może już nie istnieć. W tekście "Kubuś sadysta", który opublikowałem na tym blogu jakieś pół roku temu dowodziłem - jak mi się wydaje dość logicznie - że małe dziecko jest w zasadzie dzikusem, którego relacje z otoczeniem dopiero kształtują jako cywilizowaną jednostkę. Jeśli więc dzieciak przebywał do tej pory głównie z mamą, a ta zapewne powtarzała mu po kilka razy dziennie, że może zostać zabrany do tego pana, który dla mamusi był zły, który krzyczał na nią, czy w trakcie awantur domowych się z nią szarpał - uwierzy w to prędzej czy później i biologicznego ojca, dysponującego choćby i werdyktem wydanym przez UNICEF - znienawidzi.

Prawo jest bowiem skonstruowane w taki sposób, że a priori zakłada, iż dziecku lepiej będzie z matką - ojca redukując do roli inseminatora. Ile jest przypadków, że sąd uznaje prawa ojca i dochodzi do wniosku, że dziecku będzie u niego lepiej niż u matki? Sądzę, że 10 procent jest w tym wypadku górną granicą, a w pozostałych 90 prawa rodzicielskie mężczyzny ograniczają się do spotkań raz na tydzień i comiesięcznego przelewu gotówki. Z tym, że z pierwszego zrezygnować można, a za niedopełnienie drugiego trafia się do paki. Żeby było jeszcze dziwniej - przedmiot sporu, czyli dziecko, do momentu wyjaśnienia sprawy przebywa zwykle z matką, bo to ona, z założenia, lepiej się nim zaopiekuje, dając jej tym samym możliwość kładzenia łebkowi do czaszki dowolnego dziadostwa, które uzna za stosowne.

Obecna medialna histeria w sprawie małego Piotrusia, dowodzi że i wyrok niezawisłego sądu nie jest w państwie prawa czymkolwiek wiążącym. Rozpętanie huraganu na całą Polskę, publiczne ukrzyżowanie człowieka i odpowiednie rozłożenie sympatii przez środki masowego przekazu, jeśli nawet nie doprowadzi do ugięcia się ojca, to bez wątpienia wpłynie na wyrok w drugiej instancji. Temida może i jest ślepa, ale na pewno nie głucha i ze strachu przed posądzeniami o stronniczość następnym razem wyda wyrok zaspokajający oczekiwania "publiczki onej sobaczej".

Przychodzi tylko ze smutkiem skwitować, że brak równouprawnienia w Polsce, o którym tak gardłują feministki, jest faktem - tylko że z przeciwnym znakiem niż Kazia Szczuka i Magda Środa by chciały. Skoro bowiem mężczyzna, który pokłócił się ze swoją partnerką nie ma możności decydowania (nawet w świetle prawa) o dalszych losach kilkunastu mililitrów swojej spermy, która wykiełkowała w łonie kobiety w nowe życie, to coś z tym równouprawnieniem jest rzeczywiście nie tak. Do całej sytuacji najlepiej chyba przystaje filozofia babki Pawlaka z "Samych swoich": Sąd - sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie.

Zresztą, jak już do znudzenia powtarzam i ta sytuacja jest dowodem ciężkiej choroby na jaką cierpi demokracja: przestała być bowiem rządami większości, a stała się rządami słabych, rządami miernot i mniejszości. Od pewnego bowiem czasu, odnoszę wrażenie, że powininem się wstydzić, że urodziłem się białym, heteroseksualnym mężczyzną, gdyż jako taki odpowiedzialny jestem za wszelkie kataklizmy tego świata, z czarną ospą i hemoroidami włącznie. Na murzyna muszę uważać, by nie powiedzieć, że murzyn, na geja, że ciota, a na kobietę, że baba. Do tego przychodzi mi pracować dłużej niż kobietom, a gdy przychodzi do opieki nad moim dzieckiem - nic do gadania nie mam.

Panie profesorze! Odpuść Pan sobie i to nie dlatego, że nie masz Pan racji, ale dlatego, że żal mi Pana, chociaż nigdyśmy się nie spotkali. Szkoda Pańskiego i życia i reputacji.


 ibsen82, poniedziałek, 11 lipca 2011; Bartosz Sowisło

Marudź narodzie

Gdy dwóch Anglików lub Amerykanów spotyka się w pracy, zaraz po powiedzeniu "Hallo", czy "Hi", pada sakramentalne: "How are you", na które kod kulturowy w zasadzie nie pozwala odpowiedzieć inaczej niż "Fine", "Well", czy "Good". Podobnie jest zresztą u Francuzów, gdzie "Bien" albo "Tres bien" jest jedyną dopuszczalną odpowiedzią na "Comment ca va" czy "Comment va la vie". Nieco inaczej jest w Polsce.

"Jak się masz" - powiedziane niewłaściwej osobie w naszym kraju niesie ze sobą pewne, całkiem spore ryzyko. Nigdy nie wiadomo, czy interlokutorowi nie przyjdzie do głowy podzielić się spostrzeżeniami na temat niewierności własnej żony ("a bo każdemu daje ino nie mi"), zdrowia teściowej ("mamusi się obumarło, jak się była na nóż siedemnaście razy potknęła"), zarobków ("gdzie ta, panie, wyżyć za te marne 10 tysięcy") tudzież rozmaitych variów, choćby na tematy związane z sytuacją polityczną ("te złodzieje, panie"). Wśród młodszej część społeczeństwa sytuacja nieco się wprawdzie poprawia: w ten jednak sposób, że najpierw mówią "w porządku", a na następnym wydechu dorzucają powyższą litanię - niekoniecznie dokładnie taką i nie w powyższym porządku, ale zwykle coś na rzeczy, czym można by się z kimś podzielić - się znajdzie. Zjawisko na tyle powszechne, że gdy ktoś zapytany o stan swojego samopoczucia i zadowolenia życiowego odpowie po prostu: "nieźle" można go zacząć podjerzewać o niedawną wygraną w toto lotka.

Polskie ponuractwo i maruderstwo, z czego wynika - nie będę dziś dochodził (choć pokrótce można chyba powiedzieć, że my taki biedny naród od wieków tępiony...), ale w świetle tego com ostatnio wyczytał stanowczo muszę dać odpór wszelkim głosom względem wymienionych wyżej cech - krytycznym. Powiem więcej: marudzenie gwarancją bytu biologicznego naszego społeczeństwa!

Jak podaje czerwcowa "Wiedza i życie": W społeczeństwach, w których duża liczba obywateli deklaruje zadowolnie życiem, dochodzi do zadziwiająco wielu samobójstw - taki wniosek wyciągnęli naukowcy z University of Warwick z Wielkiej Brytanii oraz Hamilton College z NYC. (...) Przykładem mogą być Hawaje, zajmujące drugie miejsce na liście "najszczęśliwszych" stanów i jednocześnie piąte pod względem liczby targnięć się jego mieszkańców na własne życie (...) Nowy Jork, który znalazł się na 45 miejscu pod względem zadowolenia z życia, ma najmnieszy wskaźnik samobójstw w USA.

Wnioski z badań, przyznać trzeba, rzeczywiście dość zaskakujące. Bo niby jaką racjonalną prawidłowość wyciągnąć ze sprzecznych danych? Czy nowojorczycy uważają swoją sytuację, za tak beznadziejną, że nie próbują się już nawet zabijać, a mieszkańcy Honolulu popełniają samobójstwa, w ekstatycznym transie?

Wiedza i Życie: Zdaniem naukowców decyduje samoocena. Większość ludzi dokonuje jej przez pryzmat otoczenia. Tak np. osoby mieszkające w otoczeniu bogatych sąsiadów czują się wyjątkowo nieszczęśliwe. Porównywanie się z bogatymi znajomymi nasila depresję i przyspiesza decyzję o targnięciu się na własne życie.

Może i jest to jakieś wytłumaczenie. Ja dodałbym jeszcze swoją interpretację, chyba prostszą: ocena własnej szczęśliwości, jest oceną subiektywną - ci, którzy oceniają się jako nieszczęśliwi - marudząc i narzekając uwalniają negatywne emocje, które inaczej dusiliby w sobie i które skumulowane mogłyby prowadzić do dramatycznych decyzji. Ot taki wentyl bezpieczeństwa - wygadam się, lżej mi się na sercu zrobi.

Marudź więc narodzie, bo jeszcze Polska nie umarła póki narzekamy!


 ibsen82, sobota, 09 lipca 2011; Bartosz Sowisło