niedziela, 11 grudnia 2011

Nauczycielu, barykaduj się w szkole!

Obejrzałem niedawno film "Galerianki". Jak wiadomo, jest to opowieść o smarkatych, którym do szczęścia potrzebne są: fajowe ciuchy, zajebista komóra, dobre perfumy i różne inne dobra materialne, na które starzy nie mają hajsu, a pomagają w lansie. Próbuję to pisać po młodzieżowemu, choć sądzę, że dla przeciętnego gimnazjalisty brzmi to jak: "Czuć afekt do panienki Krystyny" - dla mnie.

Wracając do filmu - problem dających dupy smarkul w ogóle mnie nie wzruszył - widać w takiej już żyjemy znieczulicy, że naprawdę guzik mnie obchodzi, jakiemu staremu capowi gimnazjalistka robi laskę. Jeżeli jest przekonana, że "mieć" - jest dla niej ważniejsze niż "być" i nie widzi innej możliwości ani nie czuje, że nie jest to do końca OK, to proszę bardzo. Poruszył mnie natomiast wątek poboczny: nauczycielka prowadząca zajęcia. Sceny z jej udziałem przewijają się kilkakrotnie w filmie - babka w wieku średniostarszym pojawia się w klasie i usiłuje, zwykle moralizując, nakłonić uczniów do nauki. Z miernym skutkiem.

Odsłona pierwsza: wchodzi do klasy i mówi: "napiszecie test ostatniej szansy, daję wam 100 pytań, z których 25 pojawi się w teście" - przesłanie dla kogoś o IQ wyższym niż tasiemiec jest następujące: "znajdźcie cymbały, odpowiedzi na te sto pytań, zapamiętajcie i napiszcie".

Odsłona druga: nauczycielka wchodzi do klasy, trzyma poprawione testy, minę ma nieszczególną. Rzuca zapisanymi kartkami o biurko i mówi: "wyrzucę te wszystkich nas kompromitujące dokumenty" - po czym odwraca się, odchodzi i mówi: "cała klasa zdała". Wiwaty i aplauz bezmózgowców, którym udało się na nauczycielce wymusić promocję do następnej klasy. Przegrała. Ale dlaczego uważa, że wypociny bandy matołów są jej porażką, czyżby podawała im niezgodne z prawdą fakty na lekcjach? Z pewnością nie.

W dwudziestoleciu międzywojennym moja babcia, gdy przyszła ze szkoły zapłakana, bo oberwała za coś od nauczyciela, nie spotkała się ze współczuciem. Matka wzięła pas i przyłożyła jej, nawet nie wnikając w to, co córka ma do powiedzenia. Autorytet nauczyciela był tak silny, że wśród rodziców istniało przekonanie - jeśli przyłożył dzieciakowi - to miał po temu powód.

Jaki jest teraz autorytet nauczyciela? Tak się składa, że mam matkę nauczycielkę, siostrę również uczącą, tyle że w Irlandii. Kilkoro z moich licealnych znajomych również wybrało tę ścieżkę rozwoju. Materiału do przemyśleń mam zatem aż nadto.

Opowiada mi matka o zebraniu rodziców. Jedna z nauczycielek, chyba historii, została postawiona przed rodzicami, którzy byli wściekli, bo ileś z ich pociech nie zaliczyło sprawdzianu. Jakie były ich argumenty? "Co pani zwariowała, takie pytania zadawać!?! Ja tego nawet nie wiem, to czego pani od dziecka wymaga!". Biorąc pod uwagę, że mówimy tu o poziomie maksimum klasa szósta szkoły podstawowej, nasuwa się wniosek: jak bardzo trzeba być ignoranckim matołem, żeby przyznać się, że w wieku trzydziestu kilku lat ma się nieopanowany materiał z podstawówki. Wydawałoby się - wstyd, a tu jednak nie - głupota i ignorancja nie są już przywarami.

O tym, że żyjemy w kulturze konsumpcyjnej, chyba nikomu nie trzeba mówić. Skoro dla dorosłych metodą "pokazania się" nie są walory umysłu, postawa obywatelska, kultura osobista czy chęć samokształcenia, a większe auto, wypasiona komóra, nowy elektroniczny gadżet, biżuteria, drogi ciuch albo wczasy w Egipcie, to jaki ma mieć autorytet nauczyciel, który na początku kariery zawodowej zarabia może tysiąc na rękę? A pod jej koniec, jeśli przebrnie przez cały proces awansu zawodowego (przyczyniając się w tym czasie do wycięcia kilku hektarów drzew i przerobienia ich na papier), dociągnie do dwóch tysięcy dwustu?

Podniesienie wynagrodzeń nauczycielom miałoby jeszcze jedną zaletę - napływ mężczyzn do tego zawodu. Czemu? Niech sobie spece od gender trują, co chcą, ale każdy, kto pracował kiedykolwiek w grupie, która składała się z samych kobiet albo samych mężczyzn, miał poczucie pewnej patologii - u bab: spiski, koterie, plotki, sączenie jadu, u chłopów: chora rywalizacja, napinanie mięśni, szpan i tępienie słabszych. Większa ilość mężczyzn uzdrowiłaby stosunki w gronach pedagogicznych, składających się głównie z pań. A w naszej kulturze, gdzie od faceta oczekuje się, żeby dobrze zarabiał, zawód nauczyciela z jego nędznymi wynagrodzeniami skazuje desperata (chyba, że się ożenił zapobiegliwie na studiach) na abstynencję seksualną i samotność do końca życia, chłopów więc w szkołach jest niewielu.

Chyba nie ma nikogo, kto nie zgodziłby się z tym, że osoba nauczyciela ma krytyczne znaczenie w procesie kształcenia. Jest to zgodne z tym, że słuchamy się autorytetów - jak Orłowski opowiada o ekonomii - wierzymy mu, jak Pascal albo Makłowicz naszykuje na ekranie TV jakieś żarcie - nie wahamy się wypróbować go w domu. Skoro nauczyciel ma najgorszy telefon w pomieszczeniu gdzie uczy, najmniej modne szmaty, to jakim on jest wzorcem dla durnej nastolatki, która gotowa jest - żeby tylko zdobyć te dobra, tyle że nowsze i droższe - posunąć się do obciągania zapleśniałych pięćdziesięcioletnich penisów? Mimo, że nastoletnie dziewczę to według podręczników psychologii tak wrażliwa istota, że strach przy niej kichnąć.

Wniosek pierwszy: nauczyciele powinni natychmiast zastrajkować. I domagać się podwyżek. Nie pięciu, dziesięciu czy nawet pięćdziesięciu procent, które zaraz zeżre inflacja. Uważam, że pedagodzy w naszym kraju powinni żądać podwyżek trzystuprocentowych. I zamknąć szkoły na tak długo, jak będzie trzeba. Ciekawe, ile czasu wytrzymają to rodzice, którzy będą zmuszeni do wynajęcia opiekunek, a ile czasu ministerstwo, które stanie przed wizją dziury w wykształceniu kilkunastu roczników? Że nie ma na to pieniędzy? A na wycieczki do Afganistanu są? Na dopłacanie kilkudziesięciu miliardów rocznie do ZUS-u też? Na durne kampanie promocyjne, prozdrowotne i antynarkotykowe, które byłyby zbędne, gdybyśmy mieli dobrze wyedukowane społeczeństwo, też są?

Jestem przekonany, że dobrze opłacani nauczyciele, nie tylko byliby autorytetem dla uczniów i przykładem, że uczyć się warto, bo dzięki temu można mieć fajny, ciekawy zawód i przy okazji godziwie żyć, ale też zwiększyliby swoją wydajność, zostawaliby na terenie szkoły dłużej, a nie uciekali do domu udzielać korepetycji i przy okazji powiększać tym samym szarą strefę.

Antypedagogika to taki postawiony na głowie kierunek, który mówi, że wychowanek wie lepiej, co dla niego dobre niż wychowawca. I niestety, święci triumfy na całym zachodnim świecie. Zgodnie z nim dziecku powinno dawać się maksimum swobody. Chce się porazić prądem? Nie ma sprawy, dzięki temu dowie się, że kopie. Chce skoczyć z dachu? Jasne, przynajmniej przekona się, że grawitacja "to nie je bajka". Dorosły jest tu niemal zbędny. Szkoda tylko, że stosuje się go niekonsekwentnie. Luz na maksa - nie ma problemu, tylko że w związku z tym, jasno i wyraźnie powinno się przedstawić wszelkie możliwe konsekwencje tego luzu. Nie chcesz chodzić na zajęcia do szkoły - nie idź, nie chcesz się uczyć, bo jesteś za głupi, za leniwy czy masz coś lepszego do roboty - nie ma sprawy. Wiedz tylko, że konsekwencją tego jest fakt, że nie uda ci się skończyć szkoły i nikt nie będzie płakał z tego powodu. Tu właśnie przegrała nauczycielka z filmu. Dlaczego nie oblała całej klasy?

Polski system edukacji, zawiera w sobie jedną błędną przesłankę - sukces wychowanka jest również sukcesem pedagoga, porażka wychowanka - jego porażką. A niby do cholery dlaczego?!? Czy to jakaś symbiotyczna hybryda, czy dwie niezależne jednostki? Jak się łeb nauczył - zapamiętał to, co mu nauczyciel podał, przeczytał książki, które polecił, to on sam zapchał czaszkę informacjami, nauczył się je stosować i wykorzystywać, a nie zrobił tego za niego nauczyciel. Jak dał ciała, bo nie wiedział, kto był pierwszym królem Polski, to nie wiedział on - nauczyciele historii zwykle takie fakty znają. Ale jednak, gdyby nauczycielka z filmu uwaliła połowę klasy, mogłaby się spodziewać kłopotów. Polski system edukacji działa tak, że za niepowodzenia wini nauczyciela - na zasadzie - dzieci nie wiedziały, bo pan/pani ich nie potrafił/a nauczyć. A ja uważam, że rola pedagoga powinna sprowadzać się do podania wiadomości, wyjaśniania ich, wytłumaczenia, podania źródeł i tłumaczenia raz jeszcze i raz jeszcze, i raz jeszcze, a na koniec sprawdzenia, czy w tych pustych łbach cokolwiek zostało.

Powiecie, że nie ma na to czasu. Jest. W szkołach poza zwykłymi lekcjami są również zajęcia wyrównawcze dla uczniów, którzy nie rozumieją. Można na nie łazić do woli, tylko komu się chce? Jeżeli to nie pomaga, to wynika ów fakt z jednej z trzech rzeczy: A) dzieciak jest debilem i jego iloraz inteligencji, poziom koncentracji czy co tam jeszcze, nie pozwalają na pojęcie materiału, B) nauczyciel jest debilem i faktycznie nie potrafi uczyć, C) dzieciak nie wykazuje dobrej woli, żeby się czegokolwiek nauczyć, czyli mówiąc krótko - ma to w dupie. W przypadku A i C dzieciak powinien powtórzyć klasę. W przypadku B nauczyciela powinno się wywalić z roboty. Czemu? Bo jeśli ma taki bat nad sobą, to przyłoży się porządnie do pracy i będzie się obawiał ją stracić - no chyba, że jest beztalenciem pedagogicznym, ale wtedy nie powinien ukończyć kursu pedagogicznego na studiach (co zresztą jest przyczynkiem do innej historii - jakości kształcenia uniwersyteckiego w Polsce).

Jak to poznać? Ano koło się zamyka i rozbija o kasę - proszę sobie wyobrazić, że pensja początkującego nauczyciela to trzy tysiące na rękę. Przypuszczam, że za takie pieniądze mnóstwo bardzo zdolnych i utalentowanych ludzi zabijałoby się, żeby się dostać do tego zawodu, co już podczas procesu rekrutacji prowadziłoby do wyselekcjonawania naprawdę najlepszych. Poza tym, przypadki, gdy to nauczyciel, jest rzeczywiście beznadziejny i jest to jedyna przyczyna uniemożliwiająca przyswojenie materiału przez uczniów uważam, za absolutny margines. Jak już mówiłem - to nie nauczyciel się uczy zamiast ucznia. On tylko w najlepszy możliwy sposób dostarcza wiedzy i kontroluje jej przyswajanie.

No i sprawa ostatnia - ilość godzin lekcyjnych i program. To gonienie z "programem" jest może nie tyle obsesją, co zmorą nauczycieli. Kiedyś obejrzałem sprawdziany dzieci z czwartej klasy. Co ciekawe, pisały o orzeczeniach, podmiotach i innych częściach zdania stawiając na przykład literę "e" w drugą stronę (odwróconą o 180 stopni). Jaki jest sens uczyć kogoś biegać, skoro na naukę chodzenia jest niewystraczająca ilość czasu? Czy nie lepiej nauczyć choćby tylko podstaw, ale porządnie, zamiast tworzyć lukę, która później powoduje frustrację? Jeśli jeden rok dla ośmiolatka to niewystarczający okres, żeby opanować tabliczkę mnożenia, to po kiego grzyba na siłę puszczać go do następnej klasy, gdzie ten brak będzie go tylko zniechęcał do dalszej nauki? Ludzie rozwijają się w różnym tempie to, na co potrzeba jednemu roku, drugiemu zajmie dwa lata i to jest i zrozumiałe, i nie powinno wywoływać wstydu. Warto byłoby zacząć ludziom uzmysławiać, że jeżeli pociecha poległa i musi spędzić jeszcze rok w tej samej klasie, nie ma w tym nic takiego tragicznego - daje się po prostu więcej czasu. Zresztą - umówmy się - wymagania na stopień dopuszczający ("2"), są takie, jakby ich wcale nie było.

Chyba, że państwo kreujące podobne warunki rozwoju edukacji zależy, by mieć nominalnie wykształconych obywateli, którzy i owszem mają papierki, a tak naprawdę są łatwosterowalnymi debilami. I tym chyba dotknąłem niechcący sedna problemu, a za kilkanaście lat świeże dziś galerianki obudzą się, będąc podstarzałymi i absolutnie nieświeżymi kurwami.






 ibsen82, wtorek, 23 marca 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz