niedziela, 11 grudnia 2011

Co się patrzysz - Pan Klaudiusz Sevkovic zaprasza

Po dłuższej przerwie dziś odrobina prywaty. Wiosna przyszła, więc wychynąłem sobotnim wieczorem z domu, by wybrać się do jednego z najpopularniejszych ostatnio katowickich klubów. Klub jak klub, za głośna muzyka, za drogie drinki, obsługa ścigająca mnie po całej knajpie, bo miałem na sobie bluzę z kapturem. W jednej z lóż siedział ekscelebryt Klaudiusz Sevkovic (ten kucharz z Big Brothera) i kilku jego kolegów w identycznych jak on jasnych garniakach ubranych na czarne podkoszulki, pili, oczywiście jacka danielsa. Od czasu do czasu wysyłali któregoś z nich na salę w charakterze pośrednim między nagonką a przynętą na ryby. Co bardziej wyrozbierane dziewoje były zaczepiane hasłem - "Pan Klaudiusz Sevkovic zaprasza do stolika"...

Zdziwiony byłem metamorfozą, jaka zaszła pośród rodzimego dresiarstwa. Kluby, ustawiając na bramkach tak zwanych selekcjonerów - czy im się to podoba, czy nie - zwiększają obroty co droższych firm odzieżowych. Dżentelmeni, których fizjonomie przywodziły na myśl skojarzenia z wygodnym strojem sportowym i adidaskami - powciskali się w koszule kroju "slim fit" i spodnie biodrówki. Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo malowniczo prezentowało się owo metroseksualne odzienie na pozbawionych szyi ramionach i jak filuternie kontrastowało ze złotym łańcuchem - krowiakiem oraz opalenizną - efektem ciężkiej pracy lamp UV.

Na imprezie w gruncie rzeczy nuda. Jestem chudeuszem i szkoda mi pieniędzy na drinki po dwie dychy sztuka, wysączyłem więc przez całą noc ze cztery "Peroni" (7 złotych za 0.33), a gdy muzyka mi już ani w śpiewie, ani w tańcu nie przeszkadzała, udałem się pląsać na parkiet, wzbudzając zainteresowanie ochroniarzy, którzy z uporem godnym lepszej sprawy odsyłali mnie do szatni, abym zdjął wspomnianą już okapturzoną bluzę (co musiałem zresztą po jakimś czasie uczynić).

Gdzieś koło drugiej w nocy, byłem świadkiem małej utarczki między dwiema tlenionymi, młodymi damami. Początkowo spoliczkowały się kilkaktrotnie, poprzepychały trochę, a na koniec solidarnie przywaliły mężczyźnie próbującemu je rozdzielić. Jedna z nich ubrana była w tak bardzo "małą czarną", że projektant uznał za zbędne przyszycie do niej ramiączek. A że i dziewczyna uznała za podobnie zbędne ubieranie biustonosza, więc w ferworze walki, na jakieś pół minuty, ukazała wszystkim swój całkiem kształtny i co (przynajmniej dla mnie) zaskakujące, naturalny biust, rozmiaru, pi razy oko, solidnego D. Tym, jakże budującym epizodem zakończyły się atrakcje wieczoru.

Koło piątej rano wsiadłem do autobusu jadącego do mojego miasta. Kupiłem bilet i walcząc ze snem, gapiłem się przed siebie. Pech chciał, bo na linii mojego wzroku siedział pewien mężczyzna, około trzydziestki, ze sporą ilością biżuterii powbijanej w różne miejsca na twarzy. Jeszcze większy pech chciał, że był w towarzystwie dwóch kolegów, z których jeden usilnie adorował jakieś panny, a drugi zajęty był kontemplacją śląskich krajobrazów. Obok nich siedział jeszcze kontroler biletów - póki co incognito.

Od dłuższego czasu przemieszczam się samochodem i większość czasu spędzam w miejscach, gdzie ludzie na ogół są przyjaźni. Żyję, w może za bardzo wyidealizowanym świecie, w którym sobie wierzę i chcę wierzyć, że ludzie z gruntu rzeczy są dobrzy. Dopiero za trzecim razem dotarło do mnie, że dżentelmen z kolczykami w twarzy mówi do mnie przepiękną skądinąd śląszczyzną: "Czego się kurwa patrzysz. W okno się patrz albo w podłoga. No, w okno się patrz, pedziołech!". W moim głupim wyidealizowanym świecie patrzenie na kogoś nie podlega ani karze, ani nie jest w żadnym wypadku objawem agresji. W moim głupim i wyidealizowanym świecie patrzy się - gdzie się chce. W moim głupim, wyidealizowanym świecie mówi się to, co się myśli. Tak i zrobiłem tym razem.

Czytelników liczących na to, że nastąpi teraz dynamiczny opis mordolejstwa, muszę niestety (a na moje szczęście) zawieść. Nie pobił mnie. Nawet na chwilę odpuścił. Kilka minut nie działo się nic nadzwyczajnego, poza tym tylko, że uaktywnił się kontroler. Posprawdzał bilety, poszedł na koniec autobusu. W tym czasie adorator postanowił nawiązać ze mną jakąś pogawędkę. Nie pamiętam już, co powiedział, ale poirytowany odparłem mu, żeby mi dał spokój. Nie uszanował mojego prawa do spokoju. A że chyba trudno mu było znaleźć jakiś inny temat do konwersacji, zaczął głośno komentować moje domniemane życie seksualne - kreując przy okazji nowe reguły anatomii i fizjologii ("sperma ci tryska z twarzy"), orientację seksualną ("ty pedale, ruchają cię w dupę jak chcą"), wykształcenie ("pewnie jesteś jakimś spedalonym studencikiem politologii" - swoją drogą, czy ja mam to na twarzy wypisane?), a także ewentualnego użycia mnie w charakterze środka utrzymywania czystości ("ty szmato"). Zapomniałem o zasadzie, że nie ma sensu z takimi ludźmi w ogóle gadać. Początkowo powtarzałem po prostu żeby się odczepili, później użyłem ich kodu językowego, sugerując wprost, żeby się odpierdolili. Nerwy do reszty mi puściły, gdy zaczęli zastanawiać się nad profesją mojej matki i przestałem już kontrolować, co mówię i jak mówię. Ignorowanie też niestety nic nie dawało. W obronę wzięły mnie adorowane dziewczyny, które stwierdziły: "jesteście mądrzy, bo jesteście we trzech na jednego".

Najbardziej logiczne wydało mi się poproszenie o pomoc. Kogo prosić o pomoc w autobusie? Kierowcę. Niestety, gdy wyraziłem życzenie, by wezwał policję, usłyszałem: "sam se pan dzwoń".

Panowie, którzy ewidentnie, z nieznanych mi powodów usiłowali sprowokować mnie do bójki, co przyniosłoby pewnie pożałowania godne rezultaty, w końcu osiągnęli cel swojej podrózy (Mysłowice kościół). Na pożegnanie jeden z nich napuł mi prosto w twarz. Wysiedli.

Upokorzony i wściekły podszedłem do kierowcy i zażądałem podania imienia, nazwiska i numeru służbowego. Chciałem bowiem złożyć zażalenie za zaniedbanie bezpieczeństwa pasażerów, którego moim zdaniem się dopuścił. W kierowcę jakby diabeł wstąpił, rozdarł się na mnie, że chyba mnie "cycki swędzą", że "sam jestem sobie winien", że "jakbyśmy się bili, to on wezwałby policję". Ostatecznie, upokorzony i żegnany nieprzychylnymi komentarzami innych pasażerów ("czego się rzuca", "nic się przecież nie stało") wysiadłem z autobusu pięć kilometrów przed przystankiem docelowym i resztę trasy pokonałem na piechotę.

Do jaworznickiego PKM napisałem skargę i ciekaw jestem odpowiedzi.

Teraz garść wniosków.

Pierwszy: definicja buractwa. Nie ma czegoś takiego. Bo czy buractwem można nazwać ubranych bez gustu "karków" w dyskotece? Można, ale dla ochrony klubu, w którym spędziłem noc, byłem burakiem, bo miałem na sobie bluzę z kapturem. Nieistotne, że oni sami przypominali alfonsów i wykidajłów z amerykańskich seriali kryminalnych z lat 80. Ktoś powiedział im oraz selekcjonerom, że sportowe obuwie, bluza z kapturem i dres to synonim buraka i kogoś takiego należy tępić. Dla mnie burakami byli mężczyźni, którzy zaczepili mnie w autobusie, mimo, że w sumie strój żadnego z nich na to nie wskazywał. Dla kierowcy burakiem byłem ja, bo śmiałem go prosić o imię i nazwisko. Stary truizm mówi, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i w przypadku zjawiska "buractwa", zdaje się stuprocentowo potwierdzać.

Drugi: bezpieczeństwo w Polsce to nadal mit. Policja na każdym rogu ładuje mandaty, za co popadnie, ale gdy przyjdzie co do czego, nie można oczekiwać, że ktoś pomoże i ją wezwie. Czemu nie dzwoniłem sam? Bo podobnie jak większość Polaków żyję w przeświadczeniu, że to nic nie da, że pojawienie się policji tylko pogorszy sprawy. A poza tym, jaką miałem mieć gwarancję, że gdy tylko wybiorę numer, nie przejdą do rękoczynów?

Jako dziecko miałem złamany nos przez chuligana, jako nastolatek kilkakrotnie zostałem pobity tylko za to, że przeszedłem w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie albo powiedziałem coś, co się komuś nie spodobało. A gdy się wskaże komuś, kto żebrze na ulicy o papierosa, sklep i powie, że tam sobie może kupić - znaczy wywyższa się i mądrzy. Zwierzątka homo sapiens mają na to jedną odpowiedź - w ryj.

Co więcej, ktoś domagający poszanowania się swojego prawa (w tym przypadku do bycia traktowanym w sposób nieuwłaczający jego godności), sam traktowany jest jak łobuz, a dla postronnych ludzi jakiekolwiek próby wyegzekwowania tego prawa są po prostu "rzucaniem się", "burzeniem", które mogą skwitować stwierdzeniem: "w dupie się poprzewracało od nadmiaru praw".

Trzeci: Zwierzątka. Przyjrzałem się całej sytuacji autobusowej, z punktu widzenia antropologa.Wprawdzie nim nie jestem, ale znam podstawowe założenia tej nauki. Dlaczego wszyscy w tym kraju znają utarte już powiedzenie: "Co się kurwa gapisz?", "Co się patrzysz?" i wiedzą od razu, że muszą grzecznie spuścić wzrok, a najlepiej przeprosić albo się postawić i być gotowym na to, że twarz zostanie pozbawiona integralności. Co tak naprawdę jest złego w patrzeniu na kogoś? Reakcja "co się, kurwa, gapisz" na spojrzenie to czysty przykład zezwierzęcenia. Turystom zaleca się, gdy spotkają w górach niedźwiedzia, położyć się na ziemi. Dla niedźwiedzia postawa wyprostowana jest postawą walki. Dla agresywnego psa spojrzenie w oczy to prowokacja eskalująca agresję. Homo sapiens jest istotą biologiczną i tylko zinternalizowane wzorce kulturowe powstrzymują nas od tego, byśmy, na przykład, zabierali się do kopulacji z jakąś fajnie wyglądającą samicą - nie bacząc na to, co ta samica ma do powiedzenia w tym temacie.

Czwarty: bezpieczeństwo a godność i wolność. Moja matka, gdy opowiedziałem jej o całej sytuacji, zaraz stwierdziła: "a po cholerę łazisz gdzieś po nocy", "trzeba się było przesiąść" itp. OK, wszystko to powinno sprawić, że byłbym bezpieczny. Ale czy o to chodzi w funkcjonowaniu w społeczeństwie, żeby przemieszczać się wyłącznie z chronionego osiedla, do chronionej pracy, potem taksówką do chronionej galerii handlowej? Czy naprawdę zwykli ludzie muszą się bać wychodzenia w nocy z domu? Policja, ochrona czy monitoring są tylko ułudą bezpieczeństwa. Mirażem, na rzecz którego pozbywamy się coraz więcej swojej wolności. Prawdziwie bezpieczni będziemy dopiero wtedy, gdy większość z nas będzie odczuwała niczym niewymuszony szacunek do drugiej osoby, dla jej życia, poglądów. Jak to zrobić? Nie wiem, ale na pewno jest to zadanie na całe pokolenia.

Pewnie, że na reakcję "co się, kurwa gapisz" można zacząć patrzeć w okno, ale niby czemu?

Piąty: studenci. Nawet nie bardzo mnie zdziwiło pogardliwe wyrażanie się jednego z napastników. Jest to zakorzenione w myśleniu, metaforycznie mówiąc, "chłoporobotnika". I uważam, że ta pogarda dla ludzi lepiej wykształconych jest największą zbrodnią, jakiej komuna się dopuściła na polskim społeczeństwie. Górnik, który jechał w 1968 roku, w czynie społecznym prać studentów protestujących przeciw zdjęciu "Dziadów", tkwi w skórze niemal wszystkich "chłopków - roztropków". Uczeń zawodówki, który dostawał więcej stypendium niż nauczyciel wypłaty - a nie umiał podpisać się bez błędów ortograficznych, nie był niczym nadzwyczajnym. Komuna, utwierdziła ich wszystkich, że to oni są lepsi, oni są ważniejsi i nie muszą mieć żadnego szacunku dla czyjejkolwiek wiedzy bądź wykształcenia bo w ich rozumieniu liczy się tylko "kasa" i "siła".

I tu dygresja do inteligenckich apologetów wolnego rynku, który tylko pogorszył sytuację. Popatrzcie na to, jak wolny rynek wycenia Waszą pracę (nauczyciela, urzędnika, eksperta, redaktora), a jak wycenia pracę kogoś, kto jedyne co potrafi to fedrować węgiel. Pęd do edukacji i łatwa jej dostępność spowodowały, że popyt na pracę ludzi z wyższym wykształceniem jest zdecydowanie niższy od podaży. Jak ma kaflekarz, który zarabia 5 tysięcy na miesiąc, czuć szacunek do profesora uniwersyteckiego z pensją 2 tys? Albo copywritera (ostatnio widziałem ogłoszenie), któremu oferuje się 7,5 złotego za stronę maszynopisu? Jak ma się 28 złotych za metr gładzi gipsowej do 40 złotych za godzinę nauki języka francuskiego?

Szósty: odpowiedzialność. Absolutnie, ale to absolutnie niezrozumiała jest dla mnie postawa kierowcy. Kiedy podobne zdarzenie przytrafiło mi się w Gdańsku, obronił mnie nie kto inny, a właśnie pracownik tamtejszej komunikacji miejskiej. Ja nie prosiłem o to, żeby uspokajał agresywnych mężczyzn, prosiłem o wezwanie policji. Dlaczego tego nie zrobił? Czy normalnym jest ignorowanie sytuacji, która dzieje się w moim miejscu pracy i rozwój jej pozwala sądzić, że może skończyć się tragicznie? Szczególnie, że miał do pomocy kontrolera biletów, który również nie zareagował w żaden sposób, choćby tylko próbą werbalnego uspokojenia emocji? Odpowiedź nasunęła mi się dopiero niedawno: oni też się bali. Reszta wynika z arytmetyki: gdy zostałem sam, mogli mnie wysadzić z autobusu, straszyć, że wezwą policję, bo to ja się awanturuję - mieli już do czynienia z jedną osobą, a nie trzema. A gdybym, hipotetycznie, nie wytrzymał obelg, plucia w twarz, wyjął nóż i zamordował jednego z mężczyzn? Byłaby to tragedia, która jak sądzę, obciążyłaby nie tylko moje sumienie, ale również pracowników komunikacji miejskiej. Ciekawe, czy gdyby doszło do ostateczności, któryś z nich zdałby sobie sprawę z medyczno - egzystencjonalnego powiedzenia, że "lepiej jest zapobiegać, niż leczyć"?


 ibsen82, wtorek, 23 marca 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz