niedziela, 11 grudnia 2011

Demokratyczny miraż

Wybory idą, Platformie poparcie to spada, to rośnie więc przez media przewijają się po raz kolejny informacje mające PiS i Kaczora demonizować albo ośmieszać. Abstrahując od faktu, że żadne dodatkowe ośmieszanie ani Partii ani jej Przywódcy nie są potrzebne, gdyż owe podmioty same robią to z podziwu godną sprawnością, warto spojrzeć nieco szerzej i zastanowić się, na ile w istocie straszenie autokratycznymi zakusami Prezesa i opisywanie go w kategoriach "największego zagrożenia dla polskiej demokracji" ma się do rzeczywistości. Pozwolę sobie bowiem postawić nieco ryzykowną, zawartą już w tytule tezę, że demokracja, w tej postaci w jakiej ją dziś znamy jest niczym innym jak tylko... ułudą, mirażem, fatamorganą i najzwyklejszą w świecie manipulacją.

Latający Holender - ktoś go podobno widział, ktoś o nim słyszał, legendę znają wszyscy, ale bez szczegółów. I dokładnie tak samo jest z demokracją w Polsce. Legendę znają wszyscy, wielu o niej mówi, ale jak to dokładnie działa - nie wiadomo, co więcej jeśliby o nią spytać dowolnego człowieka na ulicy to powie pewnie coś w stylu, że jest bardzo ważna, bo każdy powinien mieć wpływ na to w jakim kierunku zmierza Państwo. Diabeł jednakże tkwi w szczegółach, a konkretnie w tym, że demokracja polska nie jest po prostu demokracją w sensie ateńskim, tylko demokracją pośrednią. Wytłuszczam, bo dla dalszego wywodu to bardzo istotne. Pośredniość demokracji polega na tym, że naród sprawuje władzę za pośrednictwem swoich wybranych przedstawicieli. No i git: wybieramy 460 posłów i setkę senatorów. Sejm powołuje Rząd. Szkopuł w tym, że ordynacja wyborcza i sposób przeliczania głosów na mandaty skonstruowano tak, że głos oddaje się w zasadzie na komitet wyborczy, a nie poszczególnego osobnika, co do którego chcielibyśmy, żeby nas reprezentował. Ponadto, umieszczone w ordynacji wyborczej progi (5 i 8%) uniemożliwiają umieszczenie w sejmie choćby świetnego polityka, który zdobyłby w swoim odwodzie maksymalną ilość głosów, ale jego lista partyjna nie przekroczyła w skali kraju progu wyborczego.

W wyborach do Sejmu startuje Jan Kowalski. Jest burmistrzem rodzinnego miasta, wiele dobrego dlań uczynił, ma pełne poparcie mieszkańców. Rozwój jego rodzinnej miejscowości hamują jednak bzdurne, ogólnokrajowe prawa, stanowione przez parlament - postanawia więc spróbować wpłynąć na proces legislacyjny i wziąć udział w wyborach do Sejmu, aby tam, na szerszym forum zwrócić uwagę na krajowe paradoksy. Jan Kowalski ma jednak pewną, niemiłą w świecie wielkiej polityki przypadłość: uważa, że żadna z partii występujących na scenie politycznej nie jest godna, by zaszczycił ją swoim członkostwem. Jest politykiem lokalnym, więc nie ma takiej siły oddziaływania by stworzyć ogólnokrajowe zaplecze. Tworzy więc swój własny komitet i umieszcza siebie i kolegów na liście. Gdy dochodzi do wyborów zdobywa w okręgu ponad pięćdziesiąt procent ważnie oddanych głosów. Mandatu poselskiego jednak nie otrzyma, gdyż zgodnie z ordynacją wyborczą jego komitet wyborczy nie ma szans na przekroczenie 5 proc. (ogólnokrajowego) progu wyborczego. Miejsca w Sejmie zamiast niego zajmą zatem przedstawiciele wielkich partii, którzy w sumie, razem, zdobyli w okręgu Kowalskiego mniej głosów niż tylko on sam!

Interesujący scenariusz, prawda? System, który oparty jest na tak opisanych zasadach trudno nazwać demokracją. Wola ludzi, popierających hipotetycznego Kowalskiego i jego poglądy została w przedbiegach już zignorowana. Żyjemy więc nie tyle w demokracji pośredniej co w oligarchii partyjnej.

Dyscyplina. No dobrze, może ktoś powiedzieć, co z tego że nie mamy prawdziwej demokracji, a partie. Przecież partie składają się z ludzi ci ludzie też zostali w końcu przez kogoś wybrani i dzięki temu ścierające się w partii poglądy pozwolą na wykrystalizowanie stanowiska, które zostanie później przegłosowane w Sejmie.

Jest to niestety tylko częściowo prawda. Polskie partie, po różnych spektakularnych rozłamach lat 90 i początku obecnego stulecia boją się pokazywać na zewnątrz inaczej niż jako monolit. Praktycznie we wszystkich sejmowych głosowaniach obowiązuje dyscyplina partyjna tj. głosowanie wg. partyjnego klucza. Jakie są konsekwencje złamania jej? Nie wiem, ale sądzę, że gdyby poszło o poważne przegrane głosowanie, mogłoby się skończyć na wyrzuceniu z partii. Około 80% projektów ustaw - to projekty rządowe. Na czele Rządu i Partii mającej większość w Sejmie stoi zazwyczaj jedna i ta sama osoba.

Ergo: system w którym funkcjonujemy demokracją jest tylko z nazwy. Jeśli posłowie są maszynkami do głosowania, a projekty obowiązujących praw pochodzą od bardzo wąskiego grona osób, czy wręcz jednej osoby, to z czym mamy do czynienia?

"Nie zgadzam się by ktoś za mnie decydował. Wszyscy ludzie są równi". Tak powiedziała mi kiedyś jedna z moich koleżanek, gdy usiłowałem jej wyłozyć powyższe zależności i stwierdziłem, że dawanie każdej osobie po jednym takim samym głosie jest rażącą niesprawiedliwością.

Powszechna równość jest największą bujdą ideologiczną jaką tylko mógł wymyślić człowiek. Jakoś nijak nie czuję się równy ze stojącym pod sklepem spożywczym całymi dniami menelem. Podobnie Bill Gates, gdybym miał okazję powiedzieć mu, że jesteśmy sobie równi może z uprzejmości nie roześmiałby się, tylko wsiadł do swojego buisness jeta pozwalając mi kontemplować idee egalitaryzmu za kierownicą mojego siedemnastoletniego auta.

Nie tylko o pieniądze tu zresztą chodzi. Będę musiał pracować do 65 roku życia, zanim dostanę (lub nie) emeryturę. Kobiety pracują do 60, policjanci, jeśli wcześnie zaczną swoją karierę mają szansę na emeryturę około 35.

Jeden jest w stanie stworzyć coś ciekawego, nową teorię, odkryć jakąś fizyczną zależność, napisać książkę, wybudować dom, robić piękne fotografie, znać pięć języków obcych, drugi nauczy się po podstawówce układać cegły jedną na drugiej, siedzieć przed telewizorem i pić piwo, aby bez cienia jakiejkolwiek refleksji na temat otaczającego go świata przejść na drugą stronę.

Gdzie tu równość? Jednych szanujemy za to co robią, za to jaką mają wiedzę, a innych nie. Jedni robią coś wartościowego dla społeczeństwa inni jedynie na tym pasożytują, albo wręcz niszczą czyjś dorobek.

Skoro więc, jako gatunek, jesteśmy najbardziej hierarchiczną z form życia na ziemi, czemu mamy mieć jednakowy wpływ na rozwój wypadków? Czemu ktoś, kto nie ma żadnej świadomości świata w którym funkcjonuje, jak również nie jest sobie w stanie nawet wyobrazić konsekwencji podejmowanych przez siebie wyborów, ma mieć takie samo prawo głosu jak osoba, która poświęciła czas i wysiłek, żeby wszystkie powyższe zgłębić?

A to właśnie jest demokracja, w postaci w jakiej ją mamy dziś w Polsce. Partie, które chcą utrzymać się przy władzy (albo ją zdobyć), będą starały się wyciągać owych bezmyślnych przeżuwaczy z domu, tworząc programy rodem z filmów science fiction, zamiast dbać o ich merytoryczną poprawność. Jak pieniądz nie śmierdzi - tak i głos nie śmierdzi.

Jeśli już musimy żyć w świecie, gdzie decyzje w głosowaniach podejmuje masa to niech już ten głos będzie właśnie taki jak ta masa - różnorodny. Dajmy tym, którzy mają większą świadomość funkcjonowania otaczającego ich świata, więcej głosów. Proporcjonalnie do tego jaki mają na rzeczywistość wpływ.

I nie ma się co obruszać, że ktoś podejmie za nas decyzje. Większości ludzi dobrze z tym, że ktoś za nich decyduje. Nawet w tych ograniczonej demokracji warunkach.

47,8% - tyle wyniosła średnia frekwencja w wyborach i referendach w Polsce między 1989 a 2010 rokiem.

52,2% ludzi uprawnionych do głosowania, chce żeby za nich podejmować decyzje. Likwidujemy demokrację. To i tak tylko miraż.


 ibsen82, sobota, 30 kwietnia 2011; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz