niedziela, 11 grudnia 2011

Wolontariusz niewolnik

Widmo krąży po Europie. Widmo wolontariatu.

Jak się okazuje, jesteśmy na przedostatnim w Unii Europejskiej miejscu jeśli idzie o działalność: "dobrowolną, świadomą i bezpłatną na rzecz innych lub całego społeczeństwa, wykraczającą poza związki rodzinno - koleżeńsko - przyjacielskie" - jak opisuje wolontariat polska Wikipedia opierając się na ustawowej definicji z "Ustawy o organizacjach pożytku publicznego i wolontariacie".

Jest fatalnie. Raptem 11,3% naszego społeczeństwa było lub bywało w 2008 roku wolontariuszami (źr. wg. Stowarzyszenia Klon/Jawor), a tymczasem w Wielkiej Brytanii aż 43% mieszkańców bez wynagrodzenia poświęciło swój czas przynajmniej raz w roku, a 28% poświęca go raz miesięcznie.

Różne wolontariackie stowarzyszenia, fundacje czy organizacje rozdzierają szaty i wylewają gorzkie łzy nad naszym wstrętnym narodem, który zobojętniale domaga się zapłaty za każde kiwnięcie palcem. Podają też przyczyny tej znieczulicy: nie dość struktur i organizacji (strona bazy.ngo.pl podaje nieco ponad 8 tys wyników, czyli około 4 na gminę i ponad 25 na powiat), brak tradycji, niska świadomość i dążenie do materialnej (a fe!) poprawy własnego w pierwszej kolejności losu.

Widać z powyższego, że jako neofici quasi - kapitalizmu w jakim przyszło nam funkcjonować odrobiliśmy zadanie domowe na celujący. Po dziesiątkach lat zasuwania w soboty w czynach społecznych za bezdurno, a do tego widząc teraz jak efekty tej harówki zostały sprywatyzowane i ktoś robi na nich sporą kasę - logicznie wywodząc mamy wszelkie podobnej maści działania w głębokim poważaniu.

I bardzo dobrze.

Praca - miara wysiłku człowieka w wytwarzanie danego dobra, czynności umysłowe i fizyczne podejmowane do realizacji danego celu. Poprzez działalność człowiek generuje wartość ekonomiczną w postaci towarów i usług.

To definicja wikipedystyczna pracy. Jak się okazało, w miejscu gdzie sądziłem, że na stronie startowej znajdę czego potrzebuję, czyli portalu Międzynarodowej Organizacji Pracy - definicji nie ma. W żadnym z dokumentów wydanych przez tą organizację od 1919 roku, które udało mi się przeczytać nie istnieje podana expressis verbis definicja pracy jako takiej. Pojawiają się określenia czym praca nie jest, jaka powinna być i jakiego rodzaju warunki powinny być spełniane przy wykonywaniu poszczególnych zawodów. Mimochodem przebąkują też coś o wynagrodzeniu, równoważnym rozwoju i prawach do rokowań. Szukałem przede wszystkim akapitu, gdzie czarno na białym stałoby namazane, że nie ma czegoś takiego jak praca bez wynagrodzenia - nie znalazłem.

Doszukałem się za to poniżej cytowanej z Wikipedii definicji pracy. Autor artykułu pisze: każdej osobie wykonującej pracę należy się wynagrodzenie. Nie wiem na ile podyktował mu to twierdzenie zdrowy rozsądek, a na ile oparł się na źródłach (przypisu brak) - ale jest logiczne. Pracuje się - zarabia się.

Oczywiście wynagrodzenie niekoniecznie musi być materialne (w naturze, czy gotówce) i na tym opiera się idea pracy woluntarnej, gdzie wynagrodzeniem osoby pracującej (czyli: generującej wartość ekonomiczną w postaci towarów lub usług), a wykonywanej dobrowolnie i bezpłatnie jest: satysfakcja, samorealizacja, zaspokojenie własnego ego, zdobycie doświadczenia czy co tam jeszcze, poza pieniędzmi można z pracy wynieść w sensie metaforycznym.

Szczerze - po zredukowaniu wszystkiego w powyższym akapicie do absurdu - mamy mokry sen kapitalisty. Pracownicy nań robią i nie chcą w zamian nic. Pokolenia związkowców i bojowników robotniczych przewracają się właśnie w grobach, a my zbliżamy się niebezpiecznie blisko granicy słownikowej definicji niewolnictwa. Pech chce, że podobne sny na jawie nie są wyłącznie moimi konstrukcjami myślowymi i abstrakcyjnymi bytami. Dzieją dookoła nas.

O ile chyba każdy zgodzi się, że wykonywanie pracy na rzecz staruszków czy upośledzonych dzieci, albo ochrony środowiska naturalnego ma na celu nie tyle zysk, a wytworzenie jakiejś "moralnej/etycznej wartości dodanej". Nie można tego samego powiedzieć o pracy u kogoś, kto osiąga materialną korzyść nie płacąc pracownikom. A jeśli do tego dokłada czynnik przymusu i szantaż - przekraczamy wzmiankowaną wyżej granicę i wkraczamy na grząski i smrodliwy grunt pracy niewolniczej.

Przykład.

Niedawno w Katowicach odbył się wielki festiwal muzyczny, mający za sponsora jeden z największych koncernów energetycznych w Polsce, którego zresztą logo i nazwa znalazły się w nazwie samego festiwalu. Z tej okazji nocowały u mnie dwie gdańskie studentki - jedna kupiła normalnie bilet i brała udział w koncertach, druga zaangażowała się w obsługę jako wolontariuszka.

Dziewczyna przepracowała dwie noce (do piątej rano, w najgorętszy chyba weekend minionego lata) nie otrzymując nawet grosza wynagrodzenia. Nie wiem czy miała przynajmniej okazję obejrzeć jakiś koncert, bo z opowieści wynikało, że siedzi w czymś w rodzaju punktu obsługi klienta i przyjmuje zgłoszenia o zagubionych przedmiotach, rzeczy do depozytu itp.

Drugiego dnia - wdzięczne, że użyczyłem im dachu nad głową - zaprosiły mnie na kolację. Spóźniłem się niestety i kolacja ograniczona została do mniej więcej godzinnego oczekiwania na naleśniki i skonsumowania ich w ekspresowym tempie sześciu minut, a tylko dlatego, że sympatyczna wolontariuszka koniecznie musiała znaleźć się w Katowicach o 20.00. Zasugerowałem, że skoro i tak jej nie płacą - z roboty nie wyleci, więc może się spóźnić, a jeśli wolontariat jest pracą dobrowolną - to się robi go albo i nie. Nie chciała słuchać. Mruknęła coś o rekomendacji, którą mają jej napisać i zaczęła obmyślać wymówkę do sprzedania przełożonym - na bramie miał być tłok. Nam za to wskakuje ostatni element układanki: przymus wykonania zadania w określonym przez zleceniodawcę miejscu i czasie oraz domyślny szantaż: strach o niekorzystny list referencyjny, bądź jego brak - czyli brak wynagrodzenia...

Zdumiewa mnie takie nastawienie. Wg. Gazety Wyborczej bawiło się na tym festiwalu nawet 17 tys. osób, z których każda zapłaciła pewnie średnio około 100 złotych za bilet. Czyli przychód z imrezy, licząc same tylko bilety wyniósł 1,7 mln złotych. Pomijając reklamę za darmo jaką miał sponsor, bo trąbiły o festiwalu media w całej Polsce i przypuszczalną tłustą kwotę, którą zaksięgował po stronie kosztów. W takiej sytuacji, gdy na koncertach zarobili wszyscy: artyści, organizator, sponsor - biedna gdańska studentka boi się spóźnić na posterunek, bo nie dostanie ładnego listu referencyjnego. Ciekawe czy "zatrudniający" ją również robił to za darmo?

Wolontariat w takiej wypaczonej postaci - szkodzi. I to bardzo. Młodzi ludzie, kończący studia, którzy w dobrze pojętym interesie całego kraju powinni szukać godziwie płatnej pracy, zakładać rodziny i rodzić dzieci - pakują się w podobne zlecenia, marnując tak czas jak i energię, karmieni złudzeniami o "doświadczeniu", "wpisie w CV" itp. przez rozmaitych cwaniaków popisujących się potem przed przełożonymi lepszą efektywnością. Bo tak Bogiem a Prawdą - czy koszt festiwalu byłby naprawdę dużo większy, gdyby dać dziewczynie zarobić choćby sto złotych, by zwrócił jej się bilet do domu? Czy podniesienie średniej ceny biletu o dwa złote, co dałoby dodatkowe 34 tys. przychodu, którym możnaby zapłacić za ciężką pracę tzw. wolontariuszy ograniczyłoby liczbę uczestników? Wątpię.

Wolontariat, jeśli już, powinni wykonywać ludzie stabilni finansowo, zarabiający, którzy uważają, że mają jeszcze trochę zbędnej energii i czasu. Studenci czy bezrobotni - w swoim własnym interesie - powinni podobnych akcji unikać jak ognia.

Gdy słuchałem kiedyś audycji (nie pamiętam jaka stacja to była) o wolontariacie jeden ze słuchaczy świetnie spointował całą dyskusję: "Wolontariat? Ja się tak czuję co miesiąc, gdy dostaję przelew na konto"








 ibsen82, poniedziałek, 05 września 2011; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz