niedziela, 11 grudnia 2011

Miał być Osama. Jest groźniej

Miało być o bin Ladenie. Miało i nawet było, ale nierozważnie naciśnięty przycisk "refresh" w przeglądarce obrócił wszystko na nice. O bin Ladenie, a właściwie o cywilizowanym, zachodnim, humanitarnym świecie, który na chwilę zrzucił maskę hipokryzji i ustami swych światłych przywódców oraz tzw. szarych ludzi pytanych podczas telewizyjnych ulicznych sond i który odtańczył taniec radości na wieść o odstrzeleniu bez procesu sądowego terrorysty wszechczasów. A ja powiem tak: w tonie zbliżonym do tego co mówił nasz Minister Sprawiedliwości, musiał się wypowiadać jego nieżyjący już kolega po fachu, Minister Rządu Carskiej Rosji, gdy skazano naszego bohatera narodowego Józefa P. na katorgę za udział w nieudanym zamachu na Aleksandra III. Piłsudski według wszelkich definicji był również terrorystą.

Miało, ale nie wyszło. Będzie więc o czym innym.

Tak się dziwnie składa, że większość krajów na świecie, spośród których zapewne spory odsetek ma wpisane w konstytucje wartości w stylu: wolność osobista, równość wobec prawa, szcunek dla jednostki, demokrację i wzajemne zaufanie społeczne jakoś zbytnio swoim obywatelom nie ufa.

Podobnie jak kowboj, który bydełku na boku wypalał znak właściciela, tak i większość Państw swoich obywateli znakuje. Z polskiego prawa wynika bowiem obowiązek posiadania przez każdego dorosłego obywatela dowodu osobistego. Sama nazwa, w naszym języku jest akurat bardzo trafna i oddaje doskonale istotę rzeczy. Jest to dokument, przy pomocy którego obywatel ma dowodzić kim właściwie jest.

Pech chce, że nasze polskie dowody mają dość ograniczoną wytrzymałość. Szlag je, kolokwialnie mówiąc, trafia zawsze w jednym i tym samym miejscu - powyżej paska z alfanumerycznym kodem - zwykle na skutek częstego przeciągania dokumentu przez czytniki na granicy, czasem w Urzędach, a czasem na skutek noszenia w portfelu na tyłku lub używania w charakterze drapaka do oszronionych szyb.

Stało się tak, że i mój dowód nie wytrzymał nawet połowy swojego terminu ważności i pękł wzdłuż. Trzeba więc było pokonać wrodzony wstręt i pójść do Urzędu Miasta Jaworzna.

Żeby dostać nowy dokument, trzeba wypełnić wniosek. Sam w sobie dość idiotyczny, choć to już mnie tak bardzo nie dziwi - należy na nim wypełnić tuż obok siebie datę urodzenia i PESEL (mimo że jedno zawiera się w drugim), podać wzrost, kolor oczu (które to wartości nieco sobie pozmieniałem w stosunku do poprzedniego dokumentu), a także, nawet jeśli jest się mężczyzną - nazwisko rodowe. Trzeba również dostarczyć dwa zdjęcia.

Ze zdjęciami, jak się okazało był problem. Dostarczyłem takie, na których niedostatecznie wyeksponowano mój lewy półprofil. Urzędniczka (pomijam już, że przy obecnych możliwościach technicznych i przy odrobinie zaufania dla obywateli - całkowicie zbędna) stanowczo odmówiła tak poważnego naruszenia obowiązujących przepisów, a próby przemówienia jej do zdrowego rozsądku odbiły się chyba od pancernej szyby jaką odgrodzona była od petentów. Tym sposobem 20 PLN opuściło moją kieszeń, by mógł je sobie po stronie aktywów wpisać właściciel pobliskiego atelier. Szczęśliwie, nowe fotografie zyskały aprobatę i z namaszczeniem zostały przyklejone przy użyciu kleju w sztyfcie na kolejny papier - tyle, że wypełniony przez Urzędniczkę.

Urzędnik według teorii biurokracji doskonałej, stosuje przepisy i działa w oparciu o nie. Wniosek jest taki, że jeśli mamy gówniane przepisy to i Urzędnicy są... jacy są.

Bo tak na logikę: co za różnica, który profil widać na zdjęciu? Jeśli widać na nim twarz, bez zniekształceń? Jedynym, co dyskwalifikowało moją fotografię był fakt, że nie była zgodna z PRZEPISEM. Przepisem, który jeden kretyn cierpiący na manię twórczą postanowił umieścić w prawie, a drugi stosować do ostatniego znaku przestankowego.

Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że inny dokument z tym samym napuszonym orłem w koronie wymaga zdjęć robionych en face (podobnie jak dowody francuskie, niemieckie, austriackie, hiszpańskie i wikipedia raczy wiedzieć jakie jeszcze). Mowa oczywiście o paszporcie. Powstaje dość interesująca sytuacja: jeśli chciałbym zrobić zdjęcia do obydwu wydawanych przez nasz kraj dokumentów, nie mogę tego zrobić za jednym zamknięciem się migawki i przyjść do Urzędu z jednym, standardowym kompletem czterech zdjęć jakie zazwyczaj daje fotograf. Czyli - trzeba zapłacić dwakroć. I szczerze wątpię, żeby ten, który wymyślił owe bzdurne wytyczne miał na myśli stymulowanie koniunktury na rynku usług fotograficznych.

Prawo wbrew temu co się powszechnie uważa, tylko w niewielkiej części tworzone jest przez polityków. Żaden minister, ani poseł nie będzie przecież pisał ustawy od początku do końca. Od tego są tak zwani eksperci, czy jak kto woli Urzędnicy różnych szczebli, którzy przygotowują projekty przepisów. Urzędnik musi czuć się potrzebny, musi się też wykazywać, a jak już kiedyś pisałem - miarą jego wydajności jest ilość tworzonych przepisów.

No i mamy: różne ujęcia fotograficzne na dokumentach, reklamy farmaceutyków, gdzie 80% czasu trwania zajmują ostrzeżenia przed skutkami ubocznymi, za chwilę wzrost ceny preparatów ziołowych, dziesiątki numerów opisujących każdego obywatela, ustawy, rozporządzenia, zarządzenia, okólniki... Papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie. A jako, że spora część przepisów odnosi się samych Urzędów i Urzędników, jesteśmy coraz bliżej jednego z przewidzianych bodajże przez Maxa Webera wypaczeń modelu idealnej biurokracji. Urząd nie potrzebuje mieć jakiegokolwiek przedmiotu działania, bo zajmuje się sam sobą i heroicznie zwalcza przeszkody, które sam sobie stworzył. Na co zresztą jest pośredni dowód w postaci 600 tys. etatów administracji publicznej wszystkich szczebli, na których wypłaty wszyscy uczciwie zarabiający, wytwarzający jakąkolwiek warotść dodaną ciężko pracujemy.

W Chinach, przez długie wieki najważniejszymi Urzędnikami byli Mandaryni. Poza zarządzaniem krajem, zajmowali się: filozofią, sztuką, religioznastwem, literaturą itp. Otaczał ich ogólny respekt, poważanie i szacunek. W sumie szkoda, że nasi Urzędnicy nie mają podobnych zajęć. Nie utrudnialiby życia, a i pasożytnictwa byłoby może mniej.

PS: Wszędzie gdzie pisałem Urzędnik wielką literą, robiłem to celowo. Wielki ich bowiem majestat, odpowiedzialność i ciężka praca zasługują na takie wyróżnienie. Amen.


 ibsen82, piątek, 06 maja 2011; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz