niedziela, 11 grudnia 2011

Rzeź cyklistów

Dało odetchnąć wczoraj TVN 24 i miłosiernie, na krótką chwilę zlazło z tematu kolącego siedemset tysięcy serc polskich posiadaczy kredytów we frankach i - ilu ich tam jest giełdowych inwestorów; przerwało na jakiś czas relację z jazdy rollercoastera, którym w ostatnie dni stały się światowe finanse.

Przerwało, by oddać za sprawą krótkiego reportażu hołd czterdziestu dwu trupom i przy okazji wyemitować ostrzegawcze memento dla wszystkich rowerzystów. Zdawało mi się początkowo, że to jakaś ogólnoeuropejska akcja, bo kilka miesięcy temu Daily Telegraph na pierwszej stronie umieścił kilkadziesiąt portretów ludzi, każdy opatrzony imieniem, nazwiskiem i wiekiem – z nie wiadomo do kogo właściwie krzyczącą kapitalikami apostrofą: „Stop killing our cyclists!”.

Te trzy i pół tuzina dokonało żywota na polskich drogach w okresie od 10 czerwca do 10 sierpnia bieżącego roku. Skąd akurat taka cezura? Równo dwa miesiące temu weszła w życie nowela Kodeksu Drogowego, rozszerzająca prawa rowerzystów na drogach publicznych.

Pamiętam, że kiedy została przegłosowana przez Sejm siedziałem na jakimś proszonym grillu na niewielkiej działce POD. Atmosfera była gorąca. Częściowo za tą sprawą iż o kilka metrów, dokładnie nad naszymi głowami, przechodziła linia wysokiego napięcia, a wokół szalała ciskająca bezładnie piorunami burza, a częściowo za sprawą bardzo intensywnej dyskusji, którą toczyłem z moimi znajomymi – radykalnymi cyklistami – na temat nowych przepisów właśnie. Doskonale przypominam sobie, jak bardzo nie zgadzali się z moimi argumentami, gdy twierdziłem, że po wejściu w życie nowych zasad ruchu drogowego – polskie ulice zbiorą krwawe żniwo, bo przepisy te zwalniają rowerzystów z elementarnej ostrożności i mamią nieopancerzonych karoserią użytkowników drogi widmem rzekomego bezpieczeństwa.

Dziś muszę z przykrością stwierdzić – miałem rację. Z wyemitowanego materiału wynikało, że liczba wypadków z udziałem rowerzystów w porównaniu do odpowiedniego okresu minionego roku – znacząco wzrosła.

Kiedym dowodził, że rower jest zbyt szybkim i zbyt małym środkiem lokomocji, by dawać mu tak daleko idące na publicznych drogach przywileje (pierwszeństwo na niektórych skrzyżowaniach, śluzy rowerowe, możliwość omijania samochodu z dowolnej strony) – spotkały mnie drwiny i stwierdzenia: „To kierowca ma uważać”. Tylko co rozsmarowanemu po asfalcie rowerzyście po tym, jeśli zgodnie z przysługującym mu prawem wpakuje się pod samochód? Co mu w trumnie albo na wózku inwalidzkim da świadomość, że miał rację? Jaką satysfakcję będzie miał z tego, że kierowca pójdzie do kicia? Dwa życia złamane – jedno zabitego, drugie zamkniętego człowieka. Być może, gdyby rowerzysta miał uważać na samochód, a nie na odwrót, nawet gdyby doszło do tragicznego wypadku, ocalamy jednego człowieka – bo nie trafi do więzienia. Przecież, wypadków nie powodują wyłącznie kierowcy pijani, nieodpowiedzialni, szarżujący na drogach jak Kozietulski na Somosierrę. Kierowca samochodu, to człowiek jota w jotę jak ten który jedzie na rowerze. Może być przygnębiony, rozkojarzony, zakatarzony, przemęczony – a wszystko to wpływa, ujemnie, na koncentrację. Nie wspominając już o tym drobiazgu, że obsługuje dalece bardziej skomplikowane od roweru urządzenie.

Rowerzyści często zarzucają kierowcom, że ci zachowują się jakby drogi należały do nich. I to prawda - bez przekąsu. Przy czym ci sami rowerzyści próbują uzurpować sobie prawo własności do dróg, nie mając ani logicznych, ani siłowych argumentów. Bo czymże jest człowiek na metalowej ramie i dwóch wątłych kółeczkach wobec rozpędzonych do dajmy na to 90 km/h tysiąca czterystu kilogramów żelastwa? Zapominają przy tym również, że utwardzane drogi, mają szerokość jaką mają i nawierzchnię czy to z betonu, czy asfaltu - po to właśnie by mogły poruszać się nimi właśnie w pierwszej kolejności samochody. Bo rowerem nie przewieziesz piętnastu ton piasku ani autobusu pełnego ludzi. Nie dostaniesz się też nim na odległość pięciuset kilometrów w czasie krótszym niż siedem godzin. Gdyby drogi projektowano przede wszystkim pod rowery byłyby połowę węższe i wysypane tłuczniem.

Jakaś pani opowiadała również wczoraj, w tym samym programie, że musimy uczyć kierowców kultury. To prawda, chociaż jak dziś przypomina mi się sytuacja, którą widziałem w Warszawie parę lat temu. W okolicach Dworca Centralnego, na jednej ze „skanalizowanych” odnóg Alei Jerozolimskich dzielnie pedałował jakiś młodzian. Dodać należy, że jechał dokładnie po osi jednokierunkowej jezdni. Kiwałem głową z uznaniem, bo plucha i deszcz aż przykro, bo sam w taką pogodę w życiu bym na dwa kółka nie wsiadł. Wlókł się za nim cierpliwie jakiś starszy taksówkarz. Nie wytrzymał (szczególnie że i za nim poczęły tłoczyć się samochody) i nacisnął klakson. Droga była na tyle szeroka, że starczyłby krótki ruch kierownicy i przejechaliby oboje: i taksówkarz – swoim tempem, i rowerzysta wypacający się w ten listopadowy dzień – swoim. Stało się jednak, że młodzian, który należał pewnie do cyklistów świadomych, wygiął tułów na siodle, pozdrowił taryfiarza międzynarodowym gestem przyjaźni wyciągając środkowy palec lewej dłoni, a na wypadek, gdyby ów nie pojął jeszcze dostatecznie wydarł się jeszcze krzykiem rozdzierającym, jak krzyczeć musiał ćwiartowany św. Stanisław, aż się cała gawiedź na placu Defilad obejrzała: „Mam k... prawo tak jechać!!!”. Taksówkarz nie reagował – bo i jak. Lekcja kultury przydałaby się obu stronom.

Najprościej byłoby wywalić rowerzystów z dróg i chodników na ichnie drogi – rowerowe. Całkiem niezła ich sieć jest na przykład w Trójmieście. Tymczasem wygląda to niestety często tak, jak w moim mieście, Jaworznie, gdzie przed kilkunastu laty zrobiono okolicom rynku delikatny face – lifting i podwyższono i poszerzono chodniki, na ich obrzeżach pomontowano gargantuiczne słupy i podobnie subtelne, łączące je, żelazne łańcuchy. Pamiętam, że jako nastolatek nie mogłem się nadziwić iż ktoś po prostu, zamiast poszerzać o metr chodnik nie namaluje na asfalcie ciągłej linii i oznaczy powstały pas jako drogi rowerowej. I taniej i praktyczniej. Widać włodarze wiedzieli lepiej. Wielu się pewno ze mną nie zgodzi – ale rower nie jest środkiem transportu z prawdziwego zdarzenia – dlatego pewnie jest nieco dyskryminowany. Zimą się nim zwykle nie jeździ, do dojazdów do pracy nadaje się słabo (nawet moi radykalni cykliści do pracy docierają zazwyczaj komunikacją miejską – bo się przecież człowiek upoci), zakupy większe też trudno nim przewieźć, na dyskotekę, ani do knajpy podobnie się słabo nadaje, na powrót trzeba by chyba za kierownicę prowadzić. Jest narzędziem rekreacji, a rozrywka zawsze stała dość nisko w budżetach samorządowych. Było nie było – ludzkość nie po to wynalazła silnik spalinowy, by nagle uznać, że napędzanie wehikułu własnymi mięśniami jest jednak lepsze i efektywniejsze.

Skoro więc, Rowerzyści Drodzy, nie macie swoich dróg, a na publicznych jesteście gośćmi – zachowujcie się jak goście i potraktujcie przywileje dane Wam przez ustawodawcę, jak grzeczną zachętę pani domu: „czuj się jak u siebie” - po której przecież nie wywalacie butów na stolik, nie puszczacie bąka i nie zaczynacie dłubiąc w zębach, ani przerzucać kanałów w celu znalezienia ulubionego serialu. Gospodyni, w imię gościnności nic Wam pewnie nie powie, ale może z wrażenia spuścić na głowę wazę gorącego rosołu. A taka kąpiel, podobnie jak spotkanie ze stalową maską samochodu – to chyba nic przyjemnego.

Bartosz Sowisło


ibsen82, czwartek, 11 sierpnia 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz