niedziela, 11 grudnia 2011

O wykształceniu bezużytecznym

Gdzieś na szafie w mojej sypialni, w zielonym segregatorze, leży mój dyplom ukończenia studiów (stacjonarnych). Ładny jest, oprawny w jakąś imitację jasnej skóry, w środku jedno z bardziej udanych zdjęć jakie mi kiedykolwiek fotograf zrobił i dwie oceny bardzo dobre. Dyplom jest również satanistyczny, bo zdobyty po obronie która odbyła się 06.06.06 (szóstego czerwca 2006). I pomijając wszelkie jego walory estetyczne (a także to, że kryje się za nim pięć lat przesiadywania w palarni w budynku wydziału i niezliczone partie gry w karty) - całkowicie bezużyteczny. No chyba, że chciałbym go użyć do wypoziomowania stołu na nierównej podłodze, a i to tylko pod tym warunkiem, że szpara pod stołową nogą odpowiadałaby mu grubością.

Na dyplomie napisane jest, że taki to a taki, urodzony tego i tego, dnia wyżej już wymienionego złożył egzamin magisterski i ma prawo używać tytułu magistra nauk politycznych o specjalności samorządowej. I na tym w zasadzie mógłbym zakończyć cały wywód. Jeśli bowiem czytają go absolwenci kierunków technicznych, to mają na takich jak ja ukute określenie: "magister gier i zabaw" i z grubsza się pewnie domyślają do czego będę dalej pił. Zresztą, co bardziej autoironiczni studenci wydziału, na którym studiowałem również. Ostatecznie nie ja wymyśliłem rozwinięcie skrótowca WNS (Wydział Nauk Społecznych) jako Wydział Nauk Sporadycznych.

Po co tak sobie walę w mordę, ewentualnie samo się biczuję skoro do Wielkiego Postu jeszcze daleko?

Przeczytałem dziś, że Ministerstwo Nauki, postanowiło się przestać zajmować pierdołami, a wziąć się za stworzenie strategii. Strategia Rozwoju Szkolnictwa Wyższego do 2020 roku, żeby ironiczniej było, nie powstaje w żadnym z ośrodków uniwersyteckich, a w prywatnej firmie konsultingowej Ernst & Young i w Instytucie Badań nad Gospodarką Rynkową. Pomijając, że ma kosztować dwie duże bańki, to sam fakt zlecenia utworzenia takiego dokumentu firmie która nieźle na tym zarobi, dużo mówi o kondycji polskiego szkolnictwa wyższego i przy okazji powinna dać do myślenia wszystkim zwolennikom teorii J. M. Keynesa. Co ciekawe, wszystko to ma miejsce w kraju, gdzie politologia, socjologia, a przede wszystkim pedagogika to najbardziej oblegane kierunki. Na których zresztą promotorzy umierają z nudów czytając po raz setny prace magisterskie pod tytułem: "Pozycja radnego w świetle ustawy...", albo "Zrównoważony rozwój dzieci w wieku przedszkolnym, jako..." Myślę, że i studenci i promotorzy bardzo by się ucieszyli mogąc przewałkować temat szkolnictwa wyższego, zrobić na tym kilka magisterek czy doktoratów. Być może nawet coś by się udało z tego wykrzesać. A ministerstwo te parę złotych mogłoby przeznaczyć na zakup myszek do laboratorium, albo bimbru na juwenalia.

Niestety, żeby taką analizę mogli wykonać studenci, musieliby mieć choćby tę odrobinę uczciwości, którą wykazałem się na początku dzisiejszego wpisu, czyli przyznać, że ich wykształcenie jest równie pożądane jak biegunka na balu maturalnym. A uczelnie firmując takie badania, popełniłyby radosne finansowe harakiri.

Co dały mi studia? No mniej więcej tyle, że potrafię ze zrozumieniem przeczytać gazetę, wiem co znaczą słowa: relewantny, metafizyka, socjaldemokracja, ekonomia i semantyka (choć tego ostatniego nie jestem pewien), wiem czym się z grubsza różni PiS od PO i z jakich opcji wywodzą się ich czołowi politycy. Wiem nawet ile trwa kadencja prezydenta w Polsce, ile we Włoszech i dlaczego system polityczny Finlandii zwie się semiprezydenckim. Zaiste wiedza w życiu codziennym niezbędna. Wszystko to podane było w tak interesujący sposób (z małymi wyjątkami), że podczas wykładów wysypiałem się jak nigdy wcześniej ani później w życiu. Studia przestały mnie interesować po drugich zajęciach, gdy okazało się, że żeby dostać plusa za aktywność wystarczy przeczytać na głos akapit z książki.

Po co w takim razie studiowałem? W 2001 roku, kiedy na miękkich kolanach trafiłem na Bankową 13 w Katowicach, bezrobocie wynosiło jakieś 20 procent, a poza tym jako posiadacz kategorii zdrowia "A" byłem poborowym - do wojska mi się nie spieszyło. Oczywiście, że nie dorosłem do studiowania, podobnie zresztą jak 95% moich kolegów na kierunkach humanistycznych.

Być humanistą, moim zdaniem, to trochę jak z panienką lekkich obyczajów - to nie jest zawód a charakter, sposób bycia. Zawodu na szczeblu wyższym można się owszem uczyć, ale nie na studiach humanistycznych i to będzie zarówno konkluzja, jak i punkt wyjścia owej strategii za dwa miliony. Ktoś kto chce budować mosty trafia na politechnikę i tam go tego nauczą, tu przęsło tam legar, norma taka i taka.

Humanistyki się tak uczyć nie da, bo do niej trzeba po prostu dojrzeć. 19 letni łebek, który nie wie co ze sobą w życiu robić raczej nie wyrośnie na wybitnego politologa. Zawód politolog? Coś takiego po prostu nie istnieje. Owszem pewnie jest jakieś zapotrzebowanie na analityków i naukowców, ale ilu ich może potrzebować Polska rocznie? Dwustu? Po jaką cholerę więc u mnie na roku było 150 studentów dziennych i tyle samo zaocznych (proszę przemnożyć przez na przykład dziesięć roczników i piętnaście uczelni). Skoro predyspozycje prawdziwie humanistyczne, ludzi którzy naprawdę te studia czuli i się nimi interesowali było raptem kilkunastu, a z nich może jeden wymyśli coś co będzie w przyszłości pożyteczne, czy wniesie coś do ogólnie pojmowanej ludzkiej wiedzy (a to i tak optymistyczny szacunek). Cała reszta, patrząc z perspektywy tych kilku lat, robi rzeczy absolutnie niepowiązane z tym co sobie kładła do łbów przez cały okres trwania studiów. Teraz siedzi gdzieś mocno sfrustrowana patrząc jak kolega z podstawówki, który kończył wieczorowy kurs spawania, zarabia dwa razy tyle co dyrektor szkoły. Do tego wszystkiego pracują u szefa który mawia: "że spędził zajebisty wieczór z narzyczoną".

Jeszcze ciekawiej wygląda sprawa z pedagogiką, którą ponoć studiuje największa proporcjonalnie liczba studentów. W kraju, gdzie przyrost naturalny jest niemal zerowy (pół promila jeśli się nie mylę). Ciekawe skąd nabiorą tych dzieci do wychowywania.

Rynek jest bezwzględny i ceni to na co jest popyt. Z tego zdały sobie sprawy uczelnie, działając jak bardzo sprawne przedsiębiorstwa. Przykład: Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego, który przez lata całe przyjmował po 1000 studentów prawa i 1000 studentów administracji na pierwszy rok studiów zaocznych. Każdy z nich płacił 1000 złotych wpisowego i 1000 złotych za pierwszy semstr studiów. Rachunek jest prosty: co roku w lipcu na konto Wydziału wpływało około 4 mln złotych. Połowę studentów wywalało się, zgodnie ze wszystkimi regułami gry akademickiej po pierwszym semstrze, połowę pozostałych po drugim. Czysty zysk - wszystko zgodnie z prawem. Nic dziwnego, że Wydział przeniósł swoją siedzibę z walącej się rudery na rogu Bankowej i Warszawskiej w Katowicach do nowiutkiego futurystycznego budynku kilkaset metrów dalej.

Pora na wnioski (przy okazji proszę Ministra Nauki o gratyfikację, w końcu pewnie to samo wymyślą specjaliści z Ernst & Young - niekoniecznie dwa miliony - 20 tys. PLN starczy): liczbę studentów dziennych kierunków społeczno - humanistycznych zredukować do jednej dziesiątej. Wyłaniać ich egzaminami spośród tych, którzy naprawdę dobrze rokują, albo mają już jakieś naukowe osiągnięcia, dać im porządne stypendia i zapewnić super warunki do pracy. Studentów zaocznych (studiów humanistycznych) natomiast potraktować jako hobbystów, którzy uczą się dla własnej frajdy, zwiększyć ich liczbę i łupić bezwzględnie z forsy - bo i tak nic z tego nie mają a zwykle trafiają do pracy na stanowiska niewymagające wykształcenia uniwersyteckiego. Kasa przyda się też na finansowanie badań naukowych i stypendia dla studentów dziennych. Inżynierów się nie czepiam. Ostatecznie różnica między mgr a mgr inż. jest następująca: o ile mgr oznacza "możesz gówno robić", to mgr inż. znaczy dokładnie to samo tyle, że z dodatkiem "i nieźle żyć".


 ibsen82, piątek, 08 stycznia 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz