niedziela, 11 grudnia 2011

Nie zalewaj

W lipcu 1997 roku byłem w jednym z niewielu miejsc w Polsce, gdzie nie lało a jedynie padało. Przebywałem wtedy na wakacjach w Lubniewicach - niewielkiej ukrytej posród lasów i jezior miejscowości jakieś trzydzieści kilometrów od Gorzowa Wielkopolskiego. Wakacje wraz z nami spędzała tam rodzina z Wrocławia. Pamiętam, że siedzieliśmy koło północy w kawiarni ośrodka wypoczynkowego i jak to nastolatki wspólnie z wakacyjnymi znajomymi ryczeliśmy nad losem zalewanego nadodrzańskiego miasta. Nie pamiętam natomiast, czy było to przedtem, czy potem: oglądałem w telewizji premiera Cimoszewicza, który powiedział był o powodzianach, którzy domagali się pomocy rządowej: "Powinni byli się ubezpieczyć". Wszystkich nas wtedy, gdy na bieżąco śledziliśmy dramat zatapianej zachodniej Polski oburzyło to jak cholera. Jak się okazało nie tylko nas, bo Cimoszewicz dostał dymisję, a SLD po wakacjach przerżnęło wybory.

Wydawało mi się wtedy - piętnastoletniemu chłopcu, że niemożliwe, aby taka sytuacja ponownie miała miejsce za mojego życia. Wiara w to, że ludzie są na tyle mądrzy, by przedsięwziąć wszelkie możliwe środki i zapobiec w przyszłości tak ogromnym zniszczeniom prysła jak bańka mydlana cztery lata później, gdy wylała Wisła.

Mamy rok 2010 a ja mam na tyle doświadczenia, żeby wiedzieć iż wyciąganie logicznych wnisków z tragicznych zdarzeń nie jest sprawą tak oczywistą - jak teoretycznie być powinno. Polska ma takie ukształtowanie geograficzne, że występowanie powodzi nie jest czymś zupełnie nadzwyczajnym, czego dowodzą zarówno ubiegłe jak i dziejące się wydarzenia. Poważniejsze zalania mają miejsce średnio raz na siedem - osiem lat. Jest to tak krótki okres, że zdawałoby się nawet jedno pokolenie winno mieć na tyle wynikającej z przykrego doświadczenia wiedzy, by w końcu zacząć przewidywać i przeciwdziałać.

Przeciętny inwestor planujący zakup bądź budowę domku jednorodzinnego, może nie wiedzieć (aczkolwiek w jego interesie powinno leżeć posiadanie takiej wiedzy), że jakiś teren jest terenem tzw. zalewowym. Co oznacza, że w przypadku wysokiej wody może się obudzić w sypialni wypełnionej chlupoczącą zawartością szamb przemieszanej z wodą, błotem i fragmentami różnorakich ruchomości i nieruchomości, które fala ze sobą przywlokła. Inwestor może z różnych względów tego nie wiedzieć, ale działa domniemując dobrą wolę organów, które powołał do życia (w tym wypadku samorządów) i myśli: "jeżeli działka x została oznaczona jako budowlana, to najpewniej ktoś zastanowił się nad dającymi się przewidzieć zagrożeniami i mogę stawiać chałupę". Bierze kredyt na pół miliona, stawia olśniewające rodzinę i sąsiadów domostwo, aby rok później przeistoczyło się w akwarium na skutek "bezprecedensowego wydarzenia". Wystepującego statystycznie w Polsce raz na 7 - 8 lat. I dowodzi to nie jego głupoty, a niekompetencji organów, którym powierzył władzę i zaufał. Niekompetencji, gdyż jeśli możemy przyjąć ludzką pamięć i ludzki rozum za ułomne, to pamięć i rozum instytucjonalny, społeczny, zbiorowy (jak zwał tak zwał), tworzy się po to, by niwelowała skutki niedoskonałości pamięci naszej, jednostkowej. Jeśli tak się nie dzieje - świadczy o braku kompetencji, a skoro musimy dbać o wszystko sami, to po co nam instytucje?

Nie sugeruję oczywiście, żeby ludzi z terenów zagrożonych powodziami raz i na zawsze wysiedlać - uważam jedynie, że straty i dramaty ludzkie dałoby się zminimalizować podejmując mądre decyzje. "Panie, wybuduj pan chałupę trzy metry wyżej, bo w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat w miejscu, gdzie się pan chcesz postawić trzy razy były dwa metry wody". Jeśli komuś perspektywa pięćdziesięciu lat wydaje się ogromnie przesadna, to proszę spojrzeć na to na jakie okresy podpisuje się umowy o kredyty hipoteczne. W 1997 we Wrocławiu zalało, któreś z nowych osiedli deweloperskich. Czy deweloper zaprzestał inwestycji? Czy ludzie przestali kupować stawiane przezeń domy? Nie. Osiedle rozrosło się o ponad połowę.

Reszta tych, którzy mieszkają na terenach zalewanych periodycznie przez rzeki powinna być ubezpieczona. Tak nakazywałby przynajmnniej zdrowy rozsądek. Kilkanaście minut temu w PR I wypowiadał się ktoś z branży ubezpieczeń i podał informację, że w Polsce ledwie 30% nieruchomości ubezpieczonych jest od ryzyka zalania. I to mimo doświadczeń minionych kilkunastu lat. Składka roczna, jak podał ów pan, wynosi 260 złotych rocznie. Czyli miesięcznie jakieś 0,7 l wódki. Jest to pewnie jakaś przeciętna wartość. Sądzę, że ubezpieczyciele uzależniają wyskość składki od ryzyka wystąpienia zjawiska. Skoro funkcjonują w gospodarce wolnorynkowej, która podobno oparta jest na racjonalnych decyzjach to ryzyko zalania mnie w trakcie powodzi (mieszkam na czwartym piętrze jakieś pięć kilometrów od najbliższej rzeki) powinno być ocenione jako zdecydowanie niższe niż ryzyko podtopienia domu stojącego metr nad korytem Biebrzy. Niech będzie, że za ubezpieczenie nieruchomości trzeba zapłacić dwie flaszki miesięcznie. Tym bardziej dziwi mnie, że pojawiają się informacje w stylu: "Wiele z zalanych domów było nieubezpieczonych".

Wczoraj w "Rzeczpospolitej" Piotr Gabryel napisał komentarz pod tytułem: "Państwo i tak zapłaci", z którym zgadzam się w stu procentach. Nawiązał do wspomnianego już przeze mnie Cimoszewicza, którego chwila szczerości 1997 kosztowała stanowisko. Wydarzenia, które miały miejsce później wytworzyły w ludziach przekonanie, że cokolwiek by się nie działo, nieważne, czy szkodom można było zapobiec, czy nie - z pomocą ma przyjść Państwo. A ono nie ma przecież własnych pieniędzy. Ma nasze. Wymuszenie na państwie odszkodowań, zapomóg, czy dofinansowania to wymuszenie pieniędzy ludzi, których tragedia nie dość, że nie dotknęła, co nie miała prawa dotknąć, to innymi słowy wymuszenie solidarności społecznej. Wymuszanie czegokolwiek, to najkrótsza droga by najbardziej szczytną nawet ideę zohydzić (przynajmniej w Polsce). Do prawdziwej, wynikającej z poczucia słuszności solidarności społecznej mamy jeszcze dalej niż do Obłoków Maggelana. Więc, póki nie zbliżymy się do niej na połowę choćby dystansu jedyną metodą ratowania się przed klęskami jest się - po prostu - ubezpieczyć, czyli uniezależnić zarówno od łaski państwa, jak i współobywateli. Grupa ludzi, którzy żyją w poczuciu określonego ryzyka, składa się regularnie i gdy najgorsze nastąpi, korzystają z odłożonego kapitału. To zdecydowanie tańsze niż trzymać zachomikowane pół dużej bańki na nowy dom w razie czego.

Przypomniała mi się "doktryna szoku" i jej praktyczne zastosowanie - potraktowanie kataklizmu, jako koła zamachowego rozwoj. Bo zdawać sobie trzeba sprawę, że poza tymi co właśnie ręce załamują, są i tacy co ręce zacierają. Taka powódź to wszak świetny biznes. Kilkanaście tysięcy ludzi, którzy być może nie planowali większych robót przy domach niż okresowe malowanie płotu, będzie musiało sięgnąć głęboko do skarpet i wydać pieniążki na materiały budowlane, na firmy remontujące. Powstanie może wreszcie jakaś zapora, albo zmodernizowane zostaną wały przeciwpowodziowe. Kilkuset deweloperów, którym już bankructwo zaglądało w oczy powitało pewnikiem opady deszczu niczym mannę z nieba. Banki udzielą nieco więcej kredytów niż się spodziewały, popyt globalny wzrośnie, a wraz z nim PKB. Nic tylko się radować i czekać następnej powodzi, albo innego ludzkiego nieszczęścia, na którym można trochę pieniążków do kabzy dorzucić. Pytanie tylko, drogi czytelniku, jeśli masz pecha być powodzianinem, czy będzie to dla ciebie 260 złotych rocznie, czy oszczędności życia, które chciałeś podarować córce jako wiano.

No i wyszedł mi cholera tekst, który mogłoby sponsorować PZU. Nie do końca zamierzenie.

Dodatek:

Jest 22 maja 2010 i woda z Odry właśnie wlewa się do Kozanowa - owego wrocławskiego osiedla o którym pisałem. Według relacji mediów najbardziej ucierpiały nowo wybudowane (po 1997 roku) budynki. Ciekaw jestem czy za rok w tym samym miejscu powstaną kolejne domki jednorodzinne.


 ibsen82, czwartek, 20 maja 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz