niedziela, 11 grudnia 2011

Dwóch rozbitków

Działo się to u zarania wieku siedemnastego, gdy handlowy statek "Santa Marta" z załogą dwudziestu dwóch ludzi pod komendą doświadczonego już 45 - letniego dona Gutierreza, ruszył z przesławnego portu Kadyks ku Nowemu Światu, wioząc ze sobą pięćdziesięciu trzech osadników i dwudziestu żołnierzy.

Przez pierwsze dwa tygodnie podróż upływała spokojnie, okręt idąc ostrym do wiatru kursem dzielnie ciął fale. Osadnicy marzyli o ziemi, która miała na nich czekać, a żołnierze o łupie który spodziewali się zdobyć, szerząc przy okazji władzę hiszpańskiego króla i wiarę rzymskiego papieża.

Siedmnastego dnia podróży, mimo iż pogoda do tej pory dopisywała i ledwie kilka chmurek mąciło nieskalany błękit nieba, wiatr przestał nagle wiać, puste żagle bezsilnie opadły i tylko martwa fala smętnie przerzucała statek z burty na burtę. Trwało to dwa dni. Don Gutierrez, który minione trzydzieści lat spędził na wszystkich znanych i nieznanych morzach świata, wciągnął wonczas powietrze nosem i polecił szykować "Santa Martę" na sztorm.

Nie mylił się, gdyż trzeciego dnia ciszy, a dwudziestego od opuszczenia Kadyksu, niebo przesłoniły gęste chmury, a twarze umęczonych morską chorobą i długą podróżą ludzi owiały zrazu delikatne, a następnie coraz mocniejsze podmuchy powietrza.

Nim minęły cztery pacierze, fale na oceanie stały się tak wielkie, że postronny obserwator dostrzegłby jedynie czubki masztów "Santa Marty". Pasażerowie zostali spędzeni pod pokład, a załoga używając lin okrętowych przywiązywała się do czego popadło, by uniknąć zmycia w morską otchłań.

Don Gutierrez, dzielnie walczył o powierzony mu statek. Dwa dni i dwie noce, nieodróżnialne zresztą od siebie, stał przy sterniku i wykrzykiwał komendy, starając się utrzymać stały kurs, który mógłby wyprowadzić "Santa Martę" z opałów.

Niestety, o świcie trzeciego dnia, gdy wszyscy byli już u kresu ludzkiej wytrzymałości i zaczęli zawierzać nadzieję na ocalenie, już nie kapitanowi a Wszechmogącemu, nie wytrzymała jedna z lin mocujących dwudziestoczterofuntową armatę. Wyleciała ze swego leża i gruchocząc po drodze kości jednemu z marynarzy, a urywając głowę drugiemu, wybiła dziurę w kadłubie okrętu, który począł nabierać wody i tonąć. Don Guteirrez wydał rozkaz opuszczenia statku.

Zginęli wszyscy.

Prawie.

Na niewielką plażę, w odległości może dwustu kroków od siebie, łaskawa fala wyrzuciła dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Diego - stolarz i uwolniony chłop pańszczyźniany, który wraz z rodziną wybrał się na poszukiwanie godniejszego życia w Nowym Świecie, drugim Jose - zubożały szlachcic, poszukiwacz przygód i łupu, a przy okazji oficer oddziału, który płynął na statku.

Obydwu, dziwnym trafem udało się ocalić conieco z tonącego okrętu. Diego miał przy sobie mały zawój z kilkoma drobnymi narzędziami i nieduży worek ziarna. Jose natomiast szpadę, pistolet, prochy w szczelnym rogu, zapas kul i muszkiet.

Mężczyźni niezmiernie się uradowali widząc, że los nie rzucił ich samych w ów niegościnny kawałek świata, a następnie zapłakali nad losem towarzyszy, oraz pokrzepili nadzieją na to, że może Opatrzność ocali jeszcze kogoś.

Jose, jako bardziej wymowny, a i przecie szlachcic, powiedział:

- Drogi Diego, musimy przede wszystkim ustalić, gdzie jesteśmy. Nie mamy ani mapy, ani nie znamy się na gwiazdach, jednak może uda nam się spotkać kogoś na tej ziemi, kto powie nam gdzie znajduje się najbliższe miasto lub port. Widzę tam wzgórze, z którego dobry będzie widok, pójdę na zwiad, a ty może przygotuj nieco strawy, abyśmy mogli posilić się i pomyśleć nad naszą sytuacją.

Diego uznał, że to dobry pomysł - znał się na roślinach, a i gołymi rękami potrafił złapać rybę. Toteż gdy tylko Jose udał się w podróż, złowił w strumieniu kilka pstrągów, nazbierał różnych owoców, rozniecił ognisko i zaczął stawiać szałas.

Jose wrócił przed wieczorem. Wyglądał na stropionego.

- Drogi Diego, mam niedobre wieści. Otóż jesteśmy na wyspie. Śladu ludzi nie ma. Natomiast niedaleko stąd, za polaną w lesie jest rzeka, żeby dojść na szczyt wzgórza trzeba się przez nią przeprawić, a następnie przejść przez gęstą puszczę, w której roi się od dzikich bestyj, węży, a i przysiągłbym, że słyszałem czartów nawołujących się na wieczorną ucztę. Sądzę, że możemy zająć las i polanę po tej stronie rzeki, ale nie powinniśmy się zapuszczać na drugi jej brzeg.

Diego zląkł się niezmiernie, gdyż był człowiekiem niepiśmiennym, a i zabobonnym. Jose kontynuował:

- Drogi Diego, musimy zbudować sobie jakieś schronienie, zadbać o pożywienie i czekać, aż pojawi się jakiś okręt, który mógłby nas stąd zabrać. Ja znam się tylko na wojaczce, toteż, Diego drogi, polegam na tobie. Ja zapewnię nam ochronę od dziwów, które żyją po drugiej stronie rzeki. Praca twoja będzie ciężka i znojna, toteż sprawiedliwe będzie, jak podzielisz się ze mną tylko jedną piątą tego co uda Ci się wyprodukować.

Diego zdziwił się nieco tak uczciwym postawieniem sprawy. Tego się po szlachcicu nie spodziewał. Cóż było robić. Wziął siekierę i strug i łopatkę i motykę - zaczął budować chatkę. Gdy tylko skończył i wspólnie w niej zamieszkali, zaorał kawał pola, obsiał ziarnem, które udało mu się ocalić z "Santa Marty". Czekając na plon schwytał kilka dzikich świń, zrobił im zagrodę i tuczył je, licząc na to, że zaczną się mnożyć. Tak minął rok. Jose w tym samym czasie, przemierzał las po drugiej stronie rzeki. Diego słyszał od czasu do czasu jakiś wystrzał, by potem z niecierpliwością oczekiwać na powrót towarzysza. Jose ze swoich wypraw wracał z przerażającymi, a heroicznymi opowieściami. A to, że pokonał strzygę, a to utopca. Raz, powiedział, udało mu się upolować nawet smoka. Diego podejrzewał, że Jose zmyśla sobie wszystkie swoje przewagi, toteż powiedział mu, któregoś dnia:

- Panie, czemu zatem, nie przyniesiesz trofeum jakiegoś z takich diabelskich polowań?

Jose zamyślił się i odrzekł:

- Diego drogi, nurt w rzece bystry, a ja słaby - bom niedożywion. Gdybym spróbował przez rzekę przeciągnąć dwucetnarową bestię, pewnikiem pociągnęłaby mnie na dno i zostałbyś bez ochrony. - Diego podrapał się po głowie:

- Don Jose, czemu zatem nie powiesz, żebym dawał ci więcej pożywienia, które produkuję? Weź ode mnie jedną trzecią, ale w zamian przynieś mi trofeum z bestii.

Kiwnął Jose głową i od tej pory jadł jedną trzecią tego co uhodował Diego. Dziwnym trafem, okazało się, że poprzednim polowaniem Jose zabił ostatnią z bestii na wyspie i mimo, że próbował i poszukiwał całemi dniami i nocami przez sześć miesięcy nie udało mu się już znaleźć żadnej.

Któregoś popołudnia, Diego, zajęty oporządzaniem świń i mieleniem plonów na mąkę, przy użyciu ręcznego żarna usłyszał głośne krzyki, strzały i nawoływanie:

- Diego!!! Diegooooo!!! chodź szybko na plażę Dieeegooo!!! - chłop nie mógł rzucić całej roboty, ot tak bo świnie by uciekły, więc kwardans mniej więcej mu zajęło, nim zdołał przybiec do wydzierającego się w niebo głosy Jose.

- Co się stało, don Jose? - zapytał, gdy dobiegł na plażę i dostrzegł wojaka siedzącego na brzegu z twarzą ukrytą w dłoniach. Jego plecami wstrząsał szloch. - No co się stało?

- Statek...

- Gdzie?

- No tam, nie widzisz? Odpływa...

- Gdzie? Panie nic nie widzę...

Jose wyciągnął brudny sękaty paluch w kierunku horyzontu. Diego wysilił wzrok, aż mu oczy, z orbit wylazły. Morze, chmury, może...? Zawsze miał słaby wzrok. Don Jose mógł dojrzeć coś, czego on nie widział.

- Był statek, Diego, statek. Hiszpański Galeon Jego Królewskiej Mości. Widziałem czerwony proporzec na maszcie... Musiał cumować po drugiej stronie wyspy, a myśmy go przegapili...

Diego stropił się.

- Nie możemy zmarnować po raz drugi takiej szansy, Diego. Jeden z nas musi siedzieć stale na szczycie wzgórza i obserwować morze - ciągnął Jose.

- To będziesz musiał być ty, don Jose, bo kto w przeciwnym razie zajmie się inwentarzem? Kto oporządzi pole?

I stało się tak, że don Jose mieszkał na szczycie wzgórza, a Diego w dolinie, gdzie zajmował się gospodarką. Minęła cała pora sucha i nadeszła pora deszczów. Pewnej nocy, gdy Diego po dniu znojnej pracy spał w wybudowanej chatce, usłyszał kołatanie do drzwi. Jose, stwierdził:

- Nie będę tam dłużej siedział na szczycie wzgórza, deszcz pada, jest mi zimno i głodno.

- Ależ, don Jose, a co jeśli statek...?

- Nawet jeśli przypłynie, to po to tylko by wywieźć moje truchło stąd, bo padnę wytrzęsiony febrą, jeśli w takich warunkach przyjdzie mi służbę pełnić. O marnej strawie i bez dachu nad głową.

Następnego dnia Diego, zabrał się za budowę chatki na szczycie wzgórza. Miał już wprawę, a i drzewa lepsze zbocza porastały, to domek wyszedł znacznie szykowniejszy niźli ten, w którym sam mieszkał.

Jose, w nagłym przypłwie skromności wzdragał się także przed tym, by brać więcej żywności od Diega, toteż umówili się w sposób następujący:

- Pożyczaj mi więcej jedzenia, tak, aby podział wyniósł pół na pół. Różnicę między jedną trzecią, a połową, oddam ci albo gdy się stąd wydostaniemy, albo przed upływem roku, z należnym dla ciebie procentem. Dostaniesz o jedną piątą więcej niż mi pożyczyłeś.

Rok minął - statku nie było. Diego ciężko pracował - Jose intensywnie obserwował. Przyszedł termin spłaty długu, który zaciągnął Jose u Diega. Jose, chętnie oddał Diegowi całą świnię i dwa korce mąki, dokładnie tyle ile wynosił dług - bez procentu, ale od razu powiedział:

- Kochany Diego, wiesz jak bardzo odpowiedzialna jest moja służba, toteż muszę cię prosić o kolejną pożyczkę, a że musiałem bardzo oszczędzać, żeby oddać Twój dług, proszę cię o to, byś pożyczał mi jeszcze więcej niż w minionym roku, w zamian, oddam ci to co będę ci winny, powiększone o jedną trzecią tego co mi pożyczyłeś.

Diego, tym razem cokolwiek się ociągając przystał na proponowany układ. Mimo, że ponad połowa tego co udawało mu się wyhodować trafiała do Josego.

Po roku, gdy znów statek na horyzoncie się nie pojawił, a przyszedł termin spłaty długu, Jose usiadł na progu izby, oparł się o muszkiet i powiedział:

- Diego, kochany, zwracam ci dług, łącznie z procentem. Ale niestety, część żywności się zepsuła, toteż oddaję jedynie połowę. Ponadto mam tak wielki dług u ciebie, rozłóż mi go proszę na dłuższy czas, bo teraz nie jestem Ci w stanie go oddać.

- Ale Jose, jak długo tak można?!? Pierwiej obiecujesz mi zwrot żywności z procentem - nie oddajesz. Potem znów pożyczasz, jeszcze więcej, nie oddajesz nawet tego co pożyczyłeś i prosisz o rozłożenie długu na dłuższy czas. Żeby go oddać musiałbyś przez rok nie jeść!

Jose rysując szpadą fantazyjne figury na piasku, odparł:

- Zgadza się, Diego, dlatego od tej pory, będziesz musiał mi oddawać połowę swojej żywności, a obiecuję, że oddam ci dług w następnym roku, bądź gdy stąd tylko odpłyniemy.

- Ale Jose, przecież to jawnie niesprawiedliwe! - w oku żołdaka zabłysnęła zła iskra:

- A kto powiedział, że życie jest sprawiedliwe? Najpierw bronię cię przed bestiami, potem narażam zdrowie wypatrując dla nas ratunku, później jeszcze zadłużam się u ciebie, bo doceniam twoją ciężką pracę. Robię dla ciebie wszystko, umożliwiam ci życie na tym niegościnnym kawałku ziemi, a ty nie chcesz się podzielić ze mną nędzną połową tego co produkujesz?

- Ale Jose...

Don Jose wymierzył muszkiet w czoło Diega i cedząc powoli słowa powiedział:

- Słuchaj kmiocie: albo zgadzasz się na moje warunki, albo zmów pacierz, bo to twoje ostatnie chwile na ziemi.

Wystraszony Diego kiwnął tylko głową i w te pędy uciekł do swojej posiadłości. Od tej pory unikali się jak tylko mogli. Kolejny rok, poza jednym, bardzo istotnym przeszedł bez zdarzeń. Na dzikie świnie przyszła zaraza. Ocalały tylko trzy sztuki. Gdy nastał dzień rozliczenia, a statek, jak łatwo się już domyślić znów się nie pojawił. Udał się Diego do Josego, który podobnie znowuż siedział oparty o muszkiet. I podobnie jak rok wcześniej zadecydował o tym, że Diego otrzyma swoją część za rok. Na to rzekł Diego:

- Panie, przyszła zaraza na świnie. Zostały tylko trzy sztuki. Żeby odtworzyć trzodę będą potrzebne mi wszystkie trzy. W tym roku będziesz musiał obyć się bez mięsa.

Josemu się to nie spodobało. Uznał, że Diego go oszukuje i zażądał połowy, czyli półtorej świni. Gdy Diego próbował protestować, ponownie zaświecił mu muszkietem w oczy.

- Będzie jak chcesz, panie, ale wiedz, że w takim razie - to na pewno nasz ostatni rok na tej wyspie.

I otrzymał Jose należną mu świninę, zjadł swoją część również Diego. A że pracy na polu miał wiele, a utraconej energii nie miał jak uzupełniać - padł w końcu z wycieńczenia. A gdy to się stało to po jakimś czasie zmarł i Jose, gdyż nie było nikogo, kto by go utrzymywał i karmił.

Naiwny był Diego? A może zły i głupi Jose?

A podstaw teraz pod Josego, drogi czytelniku aparat państwowy, a pod Diega obywatel. Pod to czego domagał się Jose podatki, a dług który zaciągał u Diega obligacje. Brzmi znajomo?


 ibsen82, niedziela, 07 marca 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz