niedziela, 11 grudnia 2011

Człowiek, który karmił się kozami

Człowiek to nie tylko twórca cywilizacji i jedyna niezaprzeczalnie myśląca (o której wiemy) istota w znanym nam Wszechświecie, ale przede wszystkim zwierzę, o czym świadczy choćby nazwa systematyczna, którą zresztą sam sobie nadał - jako gatunkowi fauny - homo sapiens. Zwierzę to, dostosowuje się do otaczających warunków, opanowuje wszystkie ekosystemy na ziemi (i z wolna poza nią) głównie przy użyciu różnych chytrych wytworów własnej myśli i rąk, ułatwiających mu walkę z niekorzystnymi oraz maksymalne wykorzystanie korzystnych warunków zewnętrznych. Cały problem polega na tym, że zwierzę owo przez ufność w moc swoich kreacji powoli dociera do pewnej granicy: biologicznej degeneracji.

Jak wiadomo świat zwierzęcy kieruje się zasadą doboru naturalnego. W uproszczeniu wygląda to tak: jednostki silne, sprytne, zdrowe i inteligentne przeżywają i przekazują swoje zahartowane w bojach geny następnemu pokoleniu, a słabe, chore i głupie tracą życie by ich geny z ogólnej puli zostały wyeliminowane. Jest to swoisty mechanizm ochronny, który stworzyła ewolucja, by życie tak całkiem po prostu nie zniknęło. Ludzkość od kilkudziesięciu lat - a dokładniej od 1938 roku gdy zespół A. Fleminga wyizolował pierwszy w dziejach medycyny antybiotyk, czyli penicylinę - coraz śmielej poczyna sobie z ingerowaniem w ten naturalny proces.

Nie powiem, chwalebne to, bo gdyby nie antybiotyki sam bym pewnie już parę razy odwalił kitę przy okazji zwykłej grypy. Nie tylko o nie mi chodzi. Wydają mi się jednak pewnym przełomem z dziedziny medycyny, której galopujący rozwój w połączeniu z humanitaryzmem i tendencjami w życiu społecznym, a także rodzinnym, obecnymi już w krajach wysokorozwiniętych tworzą precedens wiodący nasz gatunek na nieprzetarty szlak, gdzie można doszukiwać się jeśli nie wielu niebezpieczeństw, to już na pewno hord etycznych wątpliwości.

Na ten przykład:

Ciąża myszy domowej trwa 21 dni, słonia afrykańskiego 22 miesiące, kota domowego 65 dni, homo sapiens 280 dni. Z tego co wyczytałem, naturalne odchylenie czasu trwania ciąży to kilka procent. Niech będzie, że dziesięć. Czyli dla człowieka niecały miesiąc. Ostatnio mignął mi gdzieś artykuł (bodaj we Wprost), że lekarzom udaje się utrzymywać przy życiu wcześniaki z połowy szóstego miesiąca... Odchylenie od normy wynosi w tym przypadku już procent kilkadziesiąt. Czy poród na początku siódmego miesiąca, albo w połowie szóstego to już poród? A może jeszcze późne poronienie? Czy poronienie (o ile oczywiście nie jest spowodowane jakąś traumą zewnętrzną, pobiciem, upadkiem) nie jest głosem natury mówiącym: "Może nie tym razem..."?

Dalej: żeby do ciąży w ogóle doszło, konieczny jest pewien, dla jednych miły, dla innych mniej, akt, w trakcie którego plemnik dociera do komórki jajowej początkując jej podział i rozwój w zarodek, a potem płód (o ile dobrze pamiętam z biologii). Wiele pań miewa kłopoty z zajściem w ciążę (szowinistyczno - językowa dygresja: co to w ogóle znaczy, co czytam, że "pary mają kłopoty z zajściem w ciążę"? Jak długo żyję nie widziałem jeszcze brzemiennego faceta), niepłodność uważa się wręcz za chorobę społeczną (i tu paradoks: cywilizacja powoduje schorzenie i pomaga je leczyć), osiemdziesiąt procent przypadków daje się wyleczyć. Pozostaje jeszcze jedna piąta i w tej części zaczynają się dziać rzeczy z etycznego punktu widzenia niepokojące, mianowicie robienie dzieci, dosłownie, na siłę. Rozumiem chęć posiadania dzieci przez ludzi, ale ryzykownymi wydają mi się kombinacje w stylu in vitro i tym podobne historie. Znów, może natura chce nam coś zakomunikować? W XIX wieku podbnego problemu raczej nie było. Dlaczego? Jak dziewczyna chciała mieć dzieciaka, a z mężem jej nie szło, to udawała się z innym mężczyzną na spacer i dziewięć miesięcy później wszyscy byli zadowoleni. Najbardziej inseminator, który poużywał jak pies u studni, a nie musiał się potem w pieluchach babrać.

Użyłem ze dwa akapity wyżej słówka "hartowanie". Wydaje mi się to kategoria kluczowa dla naturalnego nabywania odporności, umacniania organizmu, by miał siły samodzielnie przezwyciężać choróbska, a następnie przekazać te właśnie mocne i silne geny potomstwu. Jak tu się jednak hartować w tej cieplarni, w której przyszło nam funkcjonować? Przysłowie mówi, że co cię nie zabije to cię wzmocni. Wziął je sobie ponoć do serca Rasputin, który według niepotwierdzonych źródeł miał faszerować się cyjankalami w niewielkich ilościach obawiając się zatrucia. Prawie mu się to opłaciło, nie wziął jedynie pod uwagę desperacji zamachowców, którzy istotnie, wpierw nakarmili go nafaszerowanymi cyjankiem potasu ciastkami i napoili podobnie przyprawionym winem i dopiero gdy to nie poskutkowało dobili strzałami z broni krótkiej. Jeśliby ta historia miała być prawdziwą wynika z niej tylko potwierdzenie odwiecznej ludowej prawdy. Rosyjski mnich - erotoman i hulaka naturalnie "zaszczepił się" przeciw działaniu trucizny.

Tymczasem: znam ludzi, którzy otwierając drzwi do toalety robią to przez chusteczkę do nosa. Znam takich, którzy prędzej narobią w spodnie niż skorzystają z publicznego kibla. Znam takich, którzy po jakimkolwiek kontakcie z osobą co do której antyseptyczności nie mają pewności biorą żel do odkażania rąk. Widzę dzieci do tego stopnia opakowane w szaliki i czapki - przy temperaturze powyżej 10 stopni celsjusza - tak, że ledwie się mogą ruszać. Chodzę do lekarzy, którzy na przeziębienie proponują mi antybiotyk, słyszę że nie wolno mi zjeść jabłka prosto z drzewa, jagód prosto z krzaka, kibel odkażam domestosem, a serek, który przedatuje się o jeden dzień powinienem wyrzucać do kosza na śmieci, bo staje się siedliskiem groźnych bakterii. Co więcej, czytałem ostatnio bloga jakiejś osoby (z ciężką chyba paranoją), której dziecko złapało lamblie (bakterie jakieś) i osoba ta w szale walki z niewidocznym przeciwnikiem zabroniła szczeniakowi korzystać z piaskownic, wyparzała klamki wrzątkiem toż samo czyniła z muszlą klozetową i prasowała kartki w książkach. Jadąc do hotelu słyszę, że mam broń mnie panie Boże nie korzystać z ręczników, nie pić z ich szklanek, a najlepiej to wziąć swoją własną pościel. Moje koleżanki z pracy lejąc wodę do butelek dziecięcych uprzedzają, że jest nieprzegotowana mimo, że została ogrzana do 93 st. a 90% drobnoustrojów ginie powyżej 70... Mam sobie kupić odkurzacz firmy X bo zatrzymuje w swoim wnętrzu roztocze...

Strach się w ogóle z domu ruszyć. Choć i w nim niebezpiecznie, bo przecież te niecne wirusy nic tylko czekają, żeby mnie zamordować. Owszem, można się zamknąć w sterylnym mieszkaniu, przemywać spirytusem i lizolem pieczywo (przecież jakiś piekarz swoimi brudnymi łapskami to ciasto wygniatał), nie chodzić do restauracji (zdradzę sekret, gdy pracowałem w hotelu widziałem kucharza, który oblizał palec przygotowując posiłek dla gościa). Ale po co się tak stresować? To raz (bo przecież niezdrowo), a po drugie - osłabiamy się tą całą sterylnością. Nie zachęcam oczywiście do nie mycia rąk po skorzystaniu z toalety, albo by wszom pozwalać hasać bezkarnie w naszych bujnych (w moim przypadku już mniej) czuprynach, ale jak we wszystkim - zdrowy rozsądek. Anglicy hartują się tak, że nawet w lutym potrafią łazić w sandałach i krótkim rękawku, ich dzieci potykają się o własne śpiki, a są narodem cywilizacyjnie bardziej zaawansowanym od nas. Finowie na golasa wyskakują z sauny by się ostudzić w zaspie śniegu, a Francuzi jedzą prawie surowe befsztyki - choć to prawie że bomba biologiczna.

Prawu doboru naturalnego, o którym pisałem na początku i do którego wrócę teraz, by ładną klamrą skończyć wywód, podlegają wszelkie organizmy żywe. Bakterie i wirusy są takimi również. One, podobnie jak my ewoluują i przystosowują się do środowiska, po to by przetrwać. Im bardziej staramy się je wykańczać, tym mocniejszy dajemy im bodziec do zmiany, czyli mutacji w nową, nieznaną póki co formę, która może okazać się bardziej zjadliwa niźli poprzednia. Człowiek, by wyewoluować od homo habilis do homo sapiens potrzebował 2 mln lat. Ptasia grypa wyewoluowała w świńską w ciągu lat pięciu. One robią się coraz to bardziej odporne - a my ratując jednostki, które bez zaawansowanej techniki i wiedzy medycznej nigdy by nie wyżyły - coraz słabsi. Za sto lat może się okazać, że będziemy uzależnieni od lekarstw od dnia narodzin, do dnia śmierci.

Uwierzyliśmy chyba za bardzo w zdobycze przemysłu farmaceutycznego, w chemię domową, w to, że potrafimy się nagle uchronić od brudu, chorób i bakterii, które od zawsze nam towarzyszą, a z mało mamy wiary we własną przyrodzoną odporność. Przypomina mi się fragment reportażu M. Wańkowicza "Bitwa o Monte Cassino" w którym opisuje żołnierza ciężko ranionego w nogę i wziętego do niewoli, leżącego siedem dni bez wody i opatrunku, aż w ranie zalęgły mu się larwy much pożerające martwe tkanki. Wyżył.

Ostatnio usłyszałem w radio, że ludzie wyjadający z nosa nieczystości, tzw. "kozy" dokonują tak naprawdę czynności autoimmunologicznej. Wprowadzają trucizny, które filtr nosa zatrzymał do organizmu w celu zwiększenia odporności (coś jak Rasputin, tylko mniej drastycznie ale i mniej estetycznie). Bon apetit!




 ibsen82, piątek, 03 grudnia 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz