niedziela, 11 grudnia 2011

And I ride, and ride, and ride...

Na ten wpis zbierało mi się już od dawna. Głównie z tego powodu, że zawodowo zajmuję się transportem, ale nie tylko - często zdarza mi się podróżować po kraju, a nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że przypomina to boleśnie jakąś smutną tragifarsę.

Bardzo dużo mówi się od jakiegoś czasu o zrównoważonym rozwoju, że trzeba dywersyfikować rodzaje transportu. Zachęcać do korzystania z pociągów, autobusów, nawet samolotów, bo to tańsze, bardziej ekologiczne i wygodniejsze.

Co do wygody - kwestia gustu, pociągi są nieklimatyzowane, na korytarzach śmierdzi dymem papierosowym, kible takie, że strach siadać, a i współtowarzysze podróży niejednokrotnie pozostawiają wiele do życzenia.

Z bezpieczeństwem też w nich różnie bywa. Czasami wprawdzie trafia się SOK albo jakaś prywatna firma ochroniarska, ale raczej okazjonalnie. Konduktorzy boją się własnego cienia - co przy ich zarobkach jakoś mnie nie dziwi. Tyle dobrze, że nasza armia przeszła już na zawodostwo - przynajmniej nie ma periodycznie wracającej na wolność rezerwy, która potrafiła bardzo skutecznie uprzykrzyć najmilej zapowiadającą się podróż. Niestety nie zanosi się na to, żeby zlikwidowano w Polsce rozgrywki ligowe w piłce nożnej i towarzystwo kibolstwa trzeba jeszcze czasami ścierpieć.

Człowiek może ponoć wiele znieść, szczególnie jeżeli działa pod presją materialną. Toteż większość z podróżujących koleją przymyka oko na smród, brud i hałas, licząc na to, że przynajmniej koszt podróży będzie niewygórowany. No i tu niestety niemiła niespodzianka. Kilka dni temu zniknęło Inter Regio, a za kilka tygodni nie będzie już de facto TLK (od 1.06 ma zostać usuniętych 40 - 50 połączeń). Tych dwóch przewoźników oferowało naprawdę tanie połączenia, tyle że jak się okazuje, nie płaciło właścicielowi torów za ich użytkowanie. Wkurzyłem się bardzo, gdy któregoś ranka gość Tadeusza Mosza w TOK FM zaczął wyśmiewać któregoś z protestujących przeciw likwidacji połączeń podróżnych. Jak stwierdził ów pan: "Czy ci ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że te połączenia to było okradanie kogoś i tak tanie bilety były jedynie z tego powodu, że przewoźnik nie płacił za korzystanie z torów? Czy im się wydaje, że to ich niezbywalne prawo do taniego podróżowania?" Ano właśnie nie zdają sobie sprawy i w sumie nie widzę dobrego wytłumaczenia dlaczego miałoby to kogokolwiek obchodzić. Z punktu widzenia pasażera to bardzo proste: kupuję bilet, wsiadam i jadę. Co do drugiego zarzutu, to chyba jest on kierowany do niewłaściwej osoby. Ostatecznie to nie anonimowy podróżny, a podpuisujący się imionami i nazwiskami naukowcy, biznesmeni i politycy mardzudzą od lat, jak to bardzo jesteśmy jako społeczeństwo nieruchawi, nieelastyczni i niechętni do poświęceń dla pracodawcy. Większość ludzi podróżuje dlatego, bo musi, a nie dlatego, że sprawia im to frajdę. A musi dojechać do pracy, wrócić do domu na weekend, jechać na uczelnię, albo załatwić jakiś zawodowy interes. Ktoś kto decyduje się na cygański tryb życia, spełnia tak naprawdę życzenie o mobilnym społeczeństwie, a skoro taka wartość jest pożądana przez rządzących i dających pracę - to powinien być za nią nagradzany, a nie karany likwidacją taniego połączenia.

Taniość. Połączenie kolejowe z Katowic do Gdańska kosztuje ekspresem jakieś 120 złotych. (ekspres to oczywiście czysta ironia, bo jedzie się w najlepszym razie ponad 7 godzin, na trasie raptem 540 km). Czteroosobowa rodzina wyda na taki przejazd 392 złote w jedną stronę (dzieci mają zniżkę - chyba 37%) 784 PLN w dwie. Koszt przejazdu samochodem (policzę taki jak mój, paliwożerny SAAB 900 około 9 l benzyny na 100 km) 218 PLN w jedną stronę, 436 w dwie. Prawie dwa razy taniej. Oczywiście, rodzina może wybrać zwykły pociąg pospieszny, który kosztuje około 70 złotych od osoby, ale wtedy będzie jechać już 11 godzin. To nie jest tanio.

Podróż z Katowic do Gdańska to jeszcze mały pikuś. Da się tą trasę przejechać bez przesiadek. Spróbujcie kiedyś, drodzy czytelnicy, znaleźć połącznie z Gdańska do Białegostoku. Nie mam możliwości teraz sprawdzić dokładnie, bo strona PKP jest w trakcie przebudowy, ale o ile mnie pamięć nie myli przesiadać się trzeba ze trzy razy. I na pokonanie tych marnych 400 km strawić cały dzień. Dlaczego? Bo trzeba przejechać granicę. Wprawdzie od 70 lat już jej nie ma (najpierw z Wolnego Miasta Gdańsk do Polski, potem do III Rzeszy, a potem znów do Polski), czego PKP od 1945 zdawała się tego nie zauważyć. Nasza sieć kolei to w większości linie wytyczone jeszcze za czasów gdyna mapie istniały: II Rzesza niemiecka, Austro Węgry i Cesartwo Rosyjskie. A Polska nazywała się Привислинский край (Priwislinskij kraj) I leżała w granicach Imperium ze wschodu. Sądzę, że korzystając z dzisiejszej mapy sieci kolejowej dałoby się z grubsza te XIX wieczne granice wykreślić.

No to jak nie kolej, to może samolot. Tu sprawa wygląda jeszcze ciekawiej. Weźmy znów na tapetę podróż z Katowic do Gdańska. Otóż nasz narodowy przewoźnik LOT połączenia bezpośredniego nie oferuje. Oferuje za to połączenia ze wszystkich portów regionalnych do Warszawy. To z kolei wynika przypuszczalnie z tego, żeby regionalni urzędnicy mieli możliwość szybkiego dojazdu do miasta stołecznego. Połącznie w jedną stronę według najnowszej promocji kosztuje 100 złotych. Pięknie, tylko że koszt dla jednej osoby podróży tam i z powrotem do Gdańska to już cztery stówki i to z koniecznością przesiadki w Warszawie. Najśmieszniejsze jest to, że lot z Warszawy do Pyrzowic to rzeczywiście moment - chyba nawet nie 40 minut. Ale na check in trzeba się stawić już około 2 godzin przed wylotem, czyli całość podróży zajmuje 2h40min. A w tym czasie bez większych problemów da się do stolicy dojechać samochodem. Ludzie o tym wiedzą, na pusto nie ma co latać, więc loty ze śląskiego portu do Warszawy są notorycznie kasowane, a nieliczni pasażerowie dowożeni do celu swojej podróży busem. Nie zraża to jednak kierownictwa LOT-u, które z wielką pompą otworzyło trzecie w ciągu dnia połącznie Pyrzowice - Okęcie.

Wygląda na to, że ze wszech miar jesteśmy skazani na transport drogowy. Jeśli chodzi o autobusy, nie będę się wypowiadał, bo bardzo rzadko korzystam z tego środka transportu, choć i to nie bez powodu. Być może byłby to atrakcyjny środek lokomocji na dłuższych dystansach, tylko, że nikt nie wpadł na to, żeby umieścić gdzieś w internecie w miarę kompletnej tablicy połączeń obejmujących różnych przewoźników. Trzeba się przegrzebywać przez setki stron różnych przedsiębiorstw i wyszukiwać na własną rękę połączenia. Ot minus decentralizacji i prywatyzacji. Dla mnie wystarczająco duży, żeby machnąć na autobusy ze zniecierpliwieniem ręką.

Aby jednak korzystać z transportu drogowego, konieczne są, uwaga, drogi. Problem polskich autostrad znany jest już od dwóch dziesięcioleci, analizowany na wszystkie możliwe strony, opisywany i krytykowany.

Pomogę sobie nieco liczbami. W 1989 na 10 obywateli przypadał mniej więcej jeden samochód. Obecnie aut jeździ po polskich, pożal się Boże, drogach 20 milionów, a to oznacza że na 10 mieszkańców przypada samochodów 6. Czyli przyrost o 600%. Ilość dróg opisuje się zwykle tzw. gęstością sieci, czyli ilości km bieżących dróg na każde 100 km kwadratowych powierzchni kraju. W 1989 roku wskaźnik ten wynosił 50 km/ 100km2, w 2006 80km/100 km2. To i tak niezły wzrost, chociaż mający się nijak do dynamiki przyrostu pojazdów. Problemem jest jednak nie tyle ilość a rodzaj i jakość dróg. Bo co z tego, że we wsiach wyasfaltowano drogi polne, co zwiększyło nam gęstość, skoro żeby przejechać z miasta A do miasta B nadal jest jedna tylko nie modernizowana, a łatana tylko jednopasmowa droga.

Żeby nie być niekonstruktywnie krytycznym. Polska z racji swojego położenia geograficznego ma przerąbane nie tylko z powodów politycznych, będąc od czasu do czasu najeżdżana to ze wschodu, to z zachodu. Leżymy również dokładnie na granicy dwóch potężnych zjawisk klimatycznych - niżu atlantyckiego i wyżu syberyjskiego. Praktyczny skutek takiego położenia, to często zmieniająca się pogoda zimą - odwilże przeplatane surowymi mrozami, w zależności od tego który układ atmosferyczny bierze akurat górę. Efektem jest to, że jesteśmy krajem w Europie w którym w ciągu zimy następuje największa ilość przejść temperatury przez zero. Ciągnie to za sobą oczywiste konsekwencje. Woda w stanie ciekłym znajduje najdrobniejsze szczeliny, w które wsiąka, a gdy przychodzi mróz zmienia stan skupienia i przy okazji objętość, rozsadzając ze skutecznością dynamitu warstwy asfaltu. To w połączeniu z nadmiernym ruchem powoduje, że nasze drogi przypominają poligon artyleryjski. A każdy właściciel samochodu, który robi przebiegi większe niż 20 tys km rocznie, musi rok w rok wymieniać poszczególne elementy zawieszenia.

Pozwolę sobie wrócić do przykładu podróży z Katowic do Gdańska. Pokonywałem tą trasę samochodem wielokrotnie. Najszybciej udało mi się zajechać w 5h 45min, najwolniej 11h. O ile pierwszy wynik możnaby uznać za satysfakcjonującą europejską średnią, o tyle drugi woła o pomstę do nieba. Z jedną małą uwagą. Tą europejską satysfakcjonującą średnią w Niemczech pokonywałbym jadąc sobie sennie 110 km/h prawym pasem po autostradzie i oglądając z nudów film na mp4, a nie narażając życie swoje i innych, wyprzedzając co chwilę inne samochody i ryzykując utratę prawa jazdy za liczne wykroczenia drogowe.

Z Katowic aż do Łodzi wiedzie miła dwupasmówka, po której można całkiem wygodnie pomykać i 150 - 160 na godzinę, przeistaczająca się przed samą Łodzią w autostradę, z jakiegoś powodu bezpłatną. Później procentowo najwięcej czasu zajmuje przebicie się przez Łódź, Zgierz i Emilie, aby dalej tłuc się przez ponad 200 km jednopasmową drogą przez połowę województwa łódzkiego i całe kujawsko - pomorskie. Na Pomorzu jest już od jakiegoś czasu lepiej, bo ostatnie 100 km pokonać można autostradą A1, tyle, że za tą przyjemność trzeba słono zapłacić.

Na dwupasmówkach też nie jest tak różowo jak mogłoby się wydawać. Ta do Łodzi nie ma bezkolizyjnych skrzyżowań i naustawiane jest na niej pełno ograniczeń prędkości, a polscy kierowcy ciężarówek mają w 90 % jakieś sportowe zacięcie, polegające na tym, że wyprzedzają się wzajemnie, mimo że różnica prędkości między nimi to mniej więcej jeden km na godzinę. Pewnie sie narażę, ale skoro nie da się już inaczej, to powinno się im zakazać opuszczania prawego pasa przy prędkości powyżej 70 km/h. Tylko jak to wyegzekwować?

Budowanie autostrad w Polsce, to kpina, każdy o tym wie. Jeszcze większą kpiną jest obecna sytuacja w okolicach Jaworzna na Śląsku. Otóż jak się okazuje, Stalexport miał zagwarantowane w umowie koncesyjnej, że Rząd RP nie będzie modernizował dróg równoległych do standardu, który mógłby być dla autostrady konkurencją. Ćwierkały o tym wszystkie wróble w Jaworznie już od dawna, ale sprawa wybuchła, gdy Prezydent miasta, wkurzony tym, że mu ciężarówki centrum rozjeżdżają postanowił wybudować obwodnicę. Chciał na to kasę z UE, którą miał mu pomóc załatwić Rząd. A ten bez podania przyczyny pokazał figę. Pomijam już fakt, że A4 już jest słabo drożna (ciężarówki!), ale czy to normalne, żeby w demokratycznym ponoć państwie podpisywać jakieś tajne protokoły?

Pozostaje mi żyć tylko nadzieją, że jeszcze za mojej kadencji na tym świecie przejadę kiedyś całą Polskę z góry na dół w ciągu sześciu godzin, a do Szczecina nie będę musiał z Katowic jeździć przez Berlin. Mam przed sobą jeszcze jakieś 40 lat. Może się uda.


 ibsen82, piątek, 07 maja 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz