niedziela, 11 grudnia 2011

Energia lesbijki

Kilka dni temu, gdy rutynowo przeglądałem internet w poszukiwaniu rozmaitych widomości, rzucił mi się w oczy tekst p. Marcina Markowskiego z łódzkiej "Wyborczej" zatytułowany: "Prześladowanie lesbijki kotem". Tytuł, przyznać trzeba, wielce intrygujący, bo od razu zacząłem się zastanawiać w jaki sposób można kogoś - choćby i lesbijkę - prześladować kotem. Pomijając oczywiście sympatycznego kota - szermierza ze Shreka i ewentualne osoby z alergią na sierść, które mogłyby wykichać mózg przez dziurki od nosa, gdyby im sierściucha położyć na poduszkę.

Zajrzałem więc do owego tekstu i zgłupiałem. Od początku jednak. Pani Marta Konarzewska polonistka - lesbijka (skoro już postanwiła się w taki sposób światu przedstawić) napisała przed wakacjami artykuł, który opublikowała "GW". Tekst będący jej "coming outem", co w przypadku lesbijki (w moim w sumie też, tylko nie muszę tego obwieszczać) oznacza "wara ode mnie penisy, od tej pory cały świat wie, że wolę dziewczynki".

"Energia, która wybuchła (sic!) po opublikowaniu artykułu, właściwie uniemożliwiła mi dalszą pracę. Nie potrafiłabym przekazywać wiedzy w atmosferze zatrutej niechęcią, intrygą". Złożyła wypowiedzenie umowy o pracy, zostało ono przyjęte - co jak dla mnie zrozumiałe - bo pewnie znajdzie się na jej miejsce jakiś inny polonista, któremu energia nie wybucha. Owe koty, wredne pachołki imperialistycznego ucisku mniejszości homoseksualnych przez heteroseksualną kołtuńsko - ciemnogrodzką większość - wykonały swoje opresyjne zadanie srając i szczając na prace domowe uczniów, kserówki i inne materiały, które poniewierały się po sali lekcyjnej gdzie nauczycielka - lesbijka prowadziła zajęcia.

Śmierdzi mi tu. I to nie kocimi ekskrementami, które miały być dowodem ucisku, a lekką paranoją. Przypuszczenie, że ktoś mógłby nawpuszczać kotów do czyjejś sali lekcyjnej, by zbeszcześciły niewątpliwe perełki literatury jakimi są zadania klasowe licealistów i wszystko w celu pognębienia nauczycielki - która i tak się już zwolniła. To nawet głupio brzmi. Wygląda natomiast tak: napisała baba artykuł, pod koniec wakacji doszła do wniosku, że w szkole nie ma co dłużej pracować i się zwolniła. I na tym możnaby postawić kropkę.

Zadumałem się jednak przez chwilę i stwierdziłem, że może jestem jednak zacofanym gruboskórnym kmiotem ze średniowiecza, który nie ma za grosz zrozumienia ni to dla wrażliwości mniejszości, ni to dla spiskowych teorii działania kadr na obszarze edukacji. Nikt nie lubi się uważać za zacofanego - ja również, żeby więc uspokoić sumienie, zacząłem grzebać dalej.

Co logiczne, koniecznym było dogrzebanie się do artykułu, który stał się zarzewiem całej afery. Nie szukałem długo.

Może i głupi jestem i szowinistyczny, ale wnioski z lektury wyciągnąłem następujące (kursywą zaznaczyłem swoją interpretację myśli autorki):

1. Żartobliwe stwierdzenia nauczycieli formułowane w kierunku uczniów są już dyskryminacją (bo nauczyciel śmie stwierdzić, że uczennice stoją szukając męża, podczas gdy nie przejdzie mu nawet, staremu prykowi do głowy, że pannice może szukają żony). W związku z tym nauczyciele w ogóle nie powinni żartować ze swoimi uczniami i surowo przestrzegac norm poprawności politycznej, a najlepiej w ogóle nie odzywać się do swoich uczniów.

2. Jakiekolwiek śmiechy w pobliżu osób, które podejrzewamy o orientację homoseksualną są również nietolerancyjne, bo mogą zostać odebrane jako naśmiewanie się z tejże orientacji (P. Konarzewska, gdy wchodziła do szkoły słyszała pokątne śmiechy uczniów, którzy wprawdzie mogli się śmiać z czegoś innego, ale że była jedyną lesbijką w okolicy przypisała im znaczenie homofobiczne). Czyli seks we wszelkich jego odmianach traktujemy śmiertelnie poważnie. W obecności osób, które nie określiły swojej orientacji od śmiechu należy się powstrzymywać, by nie sprowadzić na rzeczoną osobę ryzyka traumy.

3. Coś takiego jak tolerancja, rozpatrywana przy pominięciu relacji homoseksualnych w ogóle nie ma prawa bytu (bo zapytano uczennice, która pisała pracę o tolerancji, czy nie dało się opisać tematu bez poruszania problemu mniejszości seksualnych). Ergo: rasizm, antysemityzm, ksenofobia, nietolerancja religijna itp. wszystko to blednie i jest absolutnie nieistotne, jeśli nie rozpatrujemy tego łącznie ze śmianiem się z czyjejś orientacji.

4. Wielkoduszne milczenie na temat czyjejś homoseksualnej orientacji jest również nietolerancją (cyt. "Nie chcę wielkodusznego milczenia") Czyli tolerancja to nie tylko milcząca akceptacja ale i afirmacja osób od nas odmiennych, zachęcanie ich do propagowania swoich poglądów i stylu bycia, niezależnie od tego czy nam się podoba czy nie.

Pytanie, które chyba każdy, kogo rusza w jakiś sposób ta tematyka powinien sobie najpierw postawić - należałoby sformułować następująco: czym właściwie jest tolerancja? Czy jest to przyzwolenie dla odmienności - choćby i milczące niewtrącanie się do czyjegoś życia? Czy może musimy się obnosić z naszą akceptacją dla zjawisk, przed którymi z jakiegoś tam powodu czujemy opór po to tylko by "oświecone środowiska" nie przykleiły nam łatki fobii? Z drugiej strony, czemu mamy się wstydzić łatki fobii? Słowo to oznacza obawę, a czy ludziom nie wolno się obawiać? Czy tolerancja jest równa bezkrytycznej akceptacji - choćby jej konsekwencją było burzenie przyjętych norm społecznych? Jeśli tak, to dlaczego popieramy kastrację pedofili? Przecież oni też chcą tylko realizować swój popęd seksualny, a że w nieakceptowany przez prawo i społeczeństwo sposób...

Przegięta do granic zdrowego rozsądku poprawność polityczna dobija i tak zdychającą wolność słowa i stanowi próbę zaszczepienia w ludziach autocenzury. Wygładza obyczaje i fałszuje rzeczywistość ubierając ją w słowa, które nijak się do tej rzeczywistości mają. Jeśli ktoś uważa homoseksualistę za "pedała" to mówiąc o nim "gej" wyraża się nieprecyzyjnie, bo obydwa te słowa nie mają równoważnego ładunku emocjonalnego. Dokładnie tak samo jest z tolerancją. Można mnie zmusić do tolerowania jakiegoś zjawiska, nie można natomiast zmusić mnie bym uznał za normalne to co normą nie jest (choćby i w sensie statystycznym), nie można mnie również zmusić, bym polubił coś czego nie lubię. Nie można, rzecz jasna, bez prania mózgu, a odnoszę wrażenie, że ma właśnie ono miejsce.

Pani Marta stanowczo odżegnuje się od łatek. Z konsekwencją o tyle godną podziwu co absolutnie nie odpowiadającą leksykalnemu znaczeniu tego słowa. Czy nie jest zamykaniem się w granicach stereotypu publikowanie tekstu pt. "Jestem nauczycielką, jestem lesbijką" w największym dzienniku wychodzącym w Polsce?

Sądzę, że tego typu publikacje przewijające się przez prasę mają na celu jedno: uczynić z nikogo - kogoś. Szczególnie, że próbuje się nam owymi tekstami dowieść, że taka osoba nie jest nikim nadzwyczajnym, tylko identycznym człowiekiem jak każdy inny.

Nie do końca też rozumiem promowaną od jakiegoś czasu tendencję do umieszczania w pseudo-notkach biograficznych informacji o orientacji seksualnej. Czy naprawdę taki ktoś nie potrafi się określić w inny sposób niż przez to w jaki sposób realizuje swój popęd? Czy naprawdę musimy doczekać czasów, gdy na wizytówkach pojawiać się będzie: inż. Kowalski, nekrofil, albo dr Nowak onanista.

Gdyby do tego doszło to na mojej będzie widnieć: blogger iBSen82 czasem walę konia.


 ibsen82, wtorek, 07 września 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz