niedziela, 11 grudnia 2011

Prawotwórcza sraczka

Dwa lata temu, tuż przed imprezą sylwestrową, oglądałem film o dziejach australijskich żołnierzy walczących przeciwko Japończykom w nieprzebytych lasach tropikalnych Nowej Gwinei. Dla białego człowieka dżungla nie jest najprzyjaźniejszym ze środowisk. Australijczycy, którzy wleźli do niej w mgnieniu oka, z jurnych i dziarskich wojaków zmienili się w stołówkę dla miliardowych hord bakterii, którym gratka w postaci nieodpornego nosiciela przytrafiła się pewnie ostatnio w okolicach wczesnego czwartorzędu. Gdy organizm zaczynają zamieszkiwać różni nieuprawnieni lokatorzy, dzieją się z nim dziwne rzeczy. Z całej tej historii najbardziej utkwiła mi w pamięci scena, gdy jeden z żołnierzy chce się załatwić. Scena przedstawiona nad wyraz naturalistycznie. Bohatera oglądamy z profilu, wypina chudy, blady i trzęsiony gorączką tyłek by wyrzucić z siebie pod sporym ciśnieniem w czasie krótszym niż dwie sekundy, z półtorej kwarty ekskrementów o barwie brudnożółtej, a konsystencji zbliżonej do gęstej zupy. Podciąga potem gacie i idzie walczyć za króla angielskiego.

Dziwnym zrządzeniem losu, przypomniała mi się to akurat dziś, gdy trafiłem na spore opracowanie nieżyjącego już Janusza Kochanowskiego (byłego RPO). Tekst okraszony jest sporą ilością bardzo pouczających tabel i statystyk, które nawet po pobieżnej i przeprowadzonej przez laika analizie muszą nasunąć wniosek, że z Państwem Polskim jest coś bardzo, ale to bardzo nie tak.

Jeśli każda regulacja prawna to ograniczenie wolności (jeśli nie ma regulacji, wolno coś robić bez zastrzeżeń, prawo zwykle wprowadza ich dziesiątki czy setki), to stan wolności obywatelskiej w III RP (demokratycznej, suwerennej i pluralistycznej), biorąc pod uwagę ilość regulacji - rysuje się bardzo interesująco (dane za J. Kochanowskim):

W 1980 roku Dziennik Ustaw PRL (dyktatury - co należy zaznaczyć, podkreślić i zaakcentować) liczył 328 stron, liczba ustaw uchwalonych w 1983 - 25 pozycji. W 1990 w oku cyklonu zmian i transformacji, rewolucji prawie - Dziennik Ustaw rozrósł się do aż 1348 stron i ponad 100 ustaw.

W 2004 liczył już 21034 strony (dwadzieścia jeden tysięcy trzydzieści cztery strony) 250 ustaw i niemalże 2900 wszystkich aktów prawnych (rozporządzeń itd.). To nie żarty, ilość nowych aktów prawnych wzrosła sześćdziesięciokrotnie!

Pan Kochanowski porównał to do odpowiedniego dziennika urzędowego wydawanego w Wielkiej Brytanii, którego rozmiar w 2004 roku nie przekroczył 3000 stron, a i tak w opinii brytyjskich prawników było tego zdecydowanie za wiele.

Dodać warto, że średnia długość ustawy w 1980 roku wynosiła dwie strony, a w 2004 jest to już stron osiem.

W takich warunkach, dowolny rząd śmiało może sobie powiedzieć, że co nie zabronione to dozwolone, bo skoro wszystko jest regulowane, to brak już miejsca na jakąkolwiek prywatną inicjatywę.

Co ciekawe, ustawa, już powołana do życia ma przed sobą zwykle dość krótkie życie: w okresie od 1998 do 2005 roku Kodeks Pracy był nowelizowany - bagatela - 28 razy.

Bardzo żałuję, ale nie udało mi się dotrzeć do żadnych świeższych statystyk, a na liczenie ilości stron Dziennika Ustaw nie bardzo mam ochotę ani czas. Nie sądzę jednak, żeby sytuacja uległa diametralnej zmianie.

Mówi się, że nieznajomość prawa szkodzi i nie zwalnia od odpowiedzialności. Jak jednak normalny człowiek ma być w stanie przeczytać 20 tys. stron przepisów rocznie? Wychodzi 55 stron aktów prawnych na dobę - przypuszczam, że nie ma w całym 38 mln narodzie, ani jednej osoby, która by to robiła.

Trudno wskazać jednoznaczną przyczynę, dla której na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat Sejm przepoczwarzył się w australijskiego szeregowca z problemami gastrycznymi i wyrzuca z siebie błyskawicznie, wątpliwej jakości prawo. Taka sytuacja prowadzi jednak - bez wątpienia - do pewnego paradoksu.

Wyobraźmy sobie człowieka, którego wpuszczono na pole minowe z mapą na której, oznaczono położenie min. Kartograf uznał jednak, że aby łatwiej je było odnaleźć należy dorzucić trochę znaków charakterystycznych. A że poczuł doniosłość swego zadania i ciążącą na nim odpowiedzialność, chciał być jak nabardziej precyzyjny. I tak na mapie znalazły się: poszczególne kamyczki, kwiatki, kretowiska, krzewy, źdźbła trawy, mrowiska, nory myszy polnych, wyrzucone niedopałki i zapałki. Mapa, z taką ilością szczegółów stała się nieczytelna i nieszczęśnik, który ma ocalić własną skórę, nawet jeśli na początku spróbuje przy pomocy takiego udogodnienia nawigować dojdzie prędko do wniosku, że umrze z głodu nim uda się niebezpieczny teren opuścić. Chowa więc mapę do kieszeni i idzie na wyczucie - tak jakby jej nie miał. Dokładnie to samo dzieje się z prawem. Ktoś tworzy przepis, czuje doniosłość swojej misji, chce więc być bardzo dokładny, precyzyjny i jednoznaczny. Tylko, że w tym wszystkim ginie istota sprawy, a człowiek którego ma ów przepis obowiązywać machnie na wszystko ręką i postąpi zgodnie z własnym rozsądkiem i sumieniem. Może i nie byłoby to jakimś wielkim problemem, ale prawo bezsensowne, nieegzekwowane, przegadane i nieprzestrzegane - degeneruje i świadczy o nieskuteczności egzekutywy. A stąd już blisko do degeneracji i upadku państwa - tak samo jak chroniczne rozwolnienie powoduje odwodnienie i śmierć organizmu.

Złośliwie tylko zastanawiam się, czy wszystko to nie ma przypadkiem związku z faktem, że większość parlamentarzystów to z wykształcenia prawnicy. Wszak im bardziej zamieszane prawo tym więcej dla nich pracy. I pieniędzy.


ibsen82, poniedziałek, 25 października 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz