niedziela, 11 grudnia 2011

Rozpromieniony frequent flyer

W jaki sposób niewielkim nakładem pracy bądź umiejętności znaleźć się na ustach całego świata udowodnił 24 grudnia Umar Faruk Abdul Mutallab.

Dla tych którzy sytuacji nie znają - spieszę tłumaczyć. Otóż wyżej wymieniony dwudziestotrzylatek z Nigerii, w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia wsiadł do samolotu w Lagos, przesiadł się w Amsterdamie na samolot lecący do USA, gdzie podczas zniżania się do Detroit próbował zdetonować ukrytą w gaciach bombę.

Wszyscy zaangażowani w incydent mieli kupę szczęścia. Pasażerowie, że ktoś zwrócił uwagę na dym unoszący się ze spodni zamachowca, a on sam że w Białym Domu nie siedzi już George W. Bush, bo pewnie w tej chwili byłby prowadzany nago na smyczy po Guantanamo w asyście żujących gumę pań - podoficerów korpusu marines.

Mniej szczęścia mieli pracownicy kilkunastu agencji rządowych w USA, których głównym zadaniem jest dbać o to, żeby takie incydenty nie miały miejsca - ich szefowie zostali wezwani parę dni temu na dywanik przez Obamę i jeśli wierzyć mediom zebrali solidny opieprz. Nic dziwnego zresztą, bo skoro podatnik w USA wykłada ciężkie miliardy na tzw. "bezpieczeństwo", a do tego wszystkiego daje się jeszcze w jego imię inwigilować, godzi się ograniczać swoją wolność i poddawać upokarzającym kontrolom na lotniskach to nie po to żeby jakiś łebek wsadził sobie w dynamit w dupę i zabrał ze sobą do Allaha kilkaset osób, którym najpewniej wcale nie jest tam spieszno.

Dupy, za przeproszeniem, dały służby. I to na całej linii, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że tatuś niedoszłego samobójcy już w listopadzie donosił do CIA, że synalek wdał się w niedobre towarzystwo i że może próbować narozrabiać. Wykupił bilet w jedną stronę - i choć do tej pory brzmiało to być może śmiesznie, to po 11 września taki fakt, jest wpisany do protokołów służb zajmujących się bezpieczeństwem, jako jedna z przesłanek, że ktoś może być terrorystą. Żeby nie być posądzonym o rasizm - chłopak pochodził z Jemenu, który jest obecnie rzekomo główną siedzibą Al Kaidy. Trochę mam tylko wątpliwości co do tzw. właściwości miejscowej służb które się nie popisały, a które ochrzanił Obama - w końcu zamachowiec nie wsiadł do samolotu na terenie USA.

Ciekawie skomentował bezradność służb Mroziewicz w swojej książce "Bezsilność, bezkarność, bezczelność. Terroryzmy nowej generacji" wydanej jescze przed opisaną wyżej próbą zamachu: terroryści nawet nie zawracają sobie głowy szyfrowaniem swoich wiadomości - wysyłają smsy, dzwonią do siebie, wysyłają e-maile i nikt nie jest w stanie nic z tym zrobić, bo wywiady i policja po prostu gubią się w ilości danych i nie potrafią wyciągać z nich literalnie żadnych wniosków. Nie jest to pocieszająca perspektywa, ale przynajmniej daje szanse stać się bohaterem tabloidów jakiejś stewardesie, która w ostatniej chwili ugasi tlący się lont sokiem pomidorowym i uratuje ileś istnień ludzkich.

Innym końcem tego samego kija jest to, że od 11 września 2001 wszyscy żyjemy w świecie delikatnej paranoi. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę podróże samolotami, które dla terrorystów są bardzo wdzięcznym i tak naprawdę bardzo łatwym celem.

Wdzięcznym, bo jak już rąbnie o ziemię to ginie zwykle ludzi dużo i na pewno. I na pewno pojawią się media, które rozdmuchają sprawę na cały świat, gwarantując rozgłos i terror - czyli strach.

Łatwym, bo bardzo wrażliwym. Choćby dlatego: samolot rejsowy przemieszcza się zwykle na wysokości 11 - 12 km, gdzie ciśnienie powietrza jest bardzo niskie. Żeby linie lotnicze dowoziły do celu zadowolonych klientów, a nie uduszone trupy trzeba to ciśnienie sztucznie wytwarzać. Wynika z tego ni mniej, ni więcej, że podróżując samolotem znajdujemy się w metalowym cylindrze rozpychanym powietrzem od wewnątrz. Analogia z puszką dezodorantu na której napisane jest "nie przekłuwać" wydaje się jak najbardziej uprawniona. W takich warunkach, nietrudno sobie wyobrazić, co może się przydarzyć gdy wewnątrz nastąpi eksplozja nawet niewielkiego ładunku wybuchowego, która ten delikatny balans ciśnień zaburza.

My, to jest Zachód, Bogata Północ, Pierwszy Świat, Cywilizacja Euroatlantycka, (czy jak się tam ładnie określa wszystkie wysokorozwinięte kraje Europy i Ameryki Północnej), bronimy się. Wiadomo nikt nie chce wsiąść do samolotu, żeby lecieć na panienki na Ibizę i za sprawą jakiegoś spragnionego pozaziemskich rozkoszy mudżahedina, dokonać żywota na trzydzietym piętrze WTC, albo w postaci obłoczku pary nad Atlantykiem. Bronimy się i aby czuć się bezpiecznie coraz to bardziej godzimy się na ograniczanie naszych swobód obywatelskich. Wolność i bezpieczeństwo to takie trochę naczynia połączone. Im więcej jednego, tym mniej drugiego. Na przykład: idealnie bezpieczny lot, to pasażerowie wpuszczeni do samolotu na golasa, zakneblowani i skrępowani. Idealnie wolny: każdy wchodzi jak chce i z czym chce, bez żadnych kontroli.

Ustalający reguły gry "w bezpieczeństwo" muszą znaleźć złoty środek. A nie mają łatwego orzecha do zgryzienia. Obecnie, gdy okazało się, że dotychczasowe systemy kontroli jednak nie działają tak jak powinny (i wracamy do casusu Mutallaba), już mówi się o nowych, czyli o skanerach, które mają prześwietlać nas tak, że na ekranie urządzenia będziemy nadzy. Nie chcę już uciekać w dygresję ile to będzie kosztowało kolejnych miliardów i kto na tym zarobi, jak również wnikać w wynikające z faktu świecenia gołym zadkiem - ku ucieszcze strażniczej gawiedzi - konsekwencje, a jedynie skonstatować, że po prostu nie ma to sensu. Jak mądrze stwierdził ktoś w jednej z audycji radiowych (TOK FM), Al Kaida już się pewnie zastanawia, jak przemycać ładunki wybuchowe wewnątrz ciała ludzkiego. Ostatecznie dla samobójcy to chyba żadna różnica, czy odstrzeli sobie najpierw jaja czy wątrobę (ostatecznie to ułamki sekund).

I co dalej? Obowiązkowy roentgen przed lotem dla każdego? Wtedy beneficjentom programów frequent flyer będzie można dać jeszcze więcej zniżek, bo linia oszczędzi na oświetlaniu kabiny, gdyż napromieniują się jak pracownicy Czarnobyla. A może wydawać indywidualne certyfikaty bezpieczeństwa każdemu kto chciałby się wybrać w podróż lotniczą? Pytanie kto miałby to robić i jak weryfikować prawdziwość danych, bo bardzo stąd blisko do modelu "śledziowo - śledzionowego" - połowa śledzi, a druga połowa jest śledzona. Albo olać ten cały transport lotniczy i przesiąść się na parowce i dyliżanse? Tylko, pomijając krach ekonomiczny i konieczność spędzania wakacji w Ciechocinku a nie na Kanarach, czy przypadkiem nie o to chodzi Sz. Państwu Terrorystom? A może tak jak Żydzi w izraelskim El - Al, montować karbiny maszynowe w samolotach pasażerskich, wsadzać na pokład uzbrojonych tajniaków, a każdego podróżnego przepytywać szczegółowo, co robił gdzie i z kim? I odmawiać mu wejścia na pokład, jeśli okaże się, że spędził noc w burdelu, którego właściciel jest prawnukiem islamskiego konwertyty? A może spróbować się dogadać z terrorystami? Tylko niestety nie wpadli oni jeszcze na to, żeby otworzyć swoje przedstawicielstwa i infolinie. Swoją drogą to byłoby ciekawe - minister spraw wewnętrznych udzielałby koncesji licencjonowanym organizacjom terrorystycznym, które mówiłyby tego i tego dnia wysadzamy samolot w powietrze, więc może go nie wysyłajcie na wszelki wypadek bo jeszcze coś się komuś przytrafi niedobrego, a nam przelejcie kasę na konto. A jak nie to wyślijcie służby ratunkowe i dane rodzin ofiar to wypłacimy im od razu odszkodowania.

Gdyby rozwiązanie było proste, pewnie już zostałoby wymyślone. A tu pierwszy klops bo w zasadzie trudno jest nam nawet podać motywy (zrozumiałe dla nas), jakimi zamachowcy się kierują. Od jakiegoś czasu nie przedstawiają już jakichkolwiek żądań, ani finansowych, ani terytorialnych, ani politycznych. Od czasu do czasu przebąkną coś o likwidacji Izraela, Wolnej Palestynie, ale to już chyba bez przekonania. Trudno doszukiwać się nawet motywów religijnych - wszakże bardziej zlaicyzowanych społeczeństw niż w Europie i USA trudno szukać gdzie indziej na świecie - jeśli miałaby to być działalność misjonarska to przyznać trzeba - wyjątkowo oryginalna. Oni po prostu uważają, że ich przeznaczeniem życiowym jest walka ze światem zachodnim i tyle. Za tą walkę czeka ich w zaświatach nagroda w postaci iluś tam dziewic (jeden z moich profesorów na studiach stwierdził kiedyś, że dla kobiet terrorystek to powinna być słaba motywacja - bzykać się przez całą wieczność z prawiczkami). Gdyby jeszcze chciałoby to być, aż takie proste.

My też mamy swoje za uszami. Piszę "my" świat zachodni, bo siłą rzeczy jesteśmy po tej stronie barykady. Pakujemy się z butami na Bliski Wschód, bo potrzebna jest nam ropa, stawiamy fabryki tam gdzie tania siła robocza - bo dzięki temu kilku menedżerów może sobie przyznać premie za dobre zarządzanie i obniżanie kosztów. Żeby ci sami menedżerowie mogli przyznać sobie premie za dobre zarządzanie i zwiększanie zysków sprzedajemy coca colę i inny badziew irytując tym samym wytwórców lokalnych napojów chłodzących i lokalnego badziewia. Wyprowadzamy zyski z biednych krajów, żeby nam żyło się lepiej. Kłujemy w oczy bogobojnych muzułmanów rozpasaniem moralnym i obyczajowym.

To wszystko irytuje. Z biegiem czasu irytacja przeradza się we frustracje, a frustracja w agresję (jak zresztą pisze Mroziewicz we wspomnianej już wcześniej książce).

Na koniec pozwolę sobie na małą historiozoficzną uwagę. Załóżmy na chwilę, że każda religia, przechodzi przez różne fazy - raz się radykalizuje (wyprawy krzyżowe w średniowieczu), raz liberalizuje (tolerancja religijna w Polsce w XVI w.), dzieli się wewnętrznie (Wielka Schizma Wschodnia, Reformacja), ekspansyna jest czasami mniej (obecne czasy chrześcijaństwa) a czasami bardziej (działalność misyjna w Ameryce Południowej w XVI - XVII w.). Teraz weźmy pod uwagę, że chrześcijaństwo za rok zerowy przyjmuje narodziny Chrystusa, a islam ucieczkę Mahometa z Mekki do Medyny w 622 roku naszej (chrześcijańskiej) ery. Obecnie świat islamski jest w takim razie w 1388 roku swojego istnienia.

Rozkwit Średniowiecza?



Mały up-to-date: dowiedziałem się dziś, że kilka dni temu rząd brytyjski rozważał wprowadzenie zakazu poruszania się po pokładach samolotów na godzinę przed lądowaniem. To oczywiście bardzo prosta konkluzja wynikająca z faktu, że Mutallab chciał się zdetonować podczas zniżania, a bombę uzbroił na kilkadziesiąt minut przed lądowaniem zamykając się w toalecie. Zasadniczo nie wiem w czym ma to pomóc, bo równie dobrze można ładunek odpalić dwadzieścia minut po starcie. Zakaz taki, zapewne z zachwytem przyjmie Michael O'Leary - szef Ryanaira, który od jakiegoś czasu próbuje oswoić opinię publiczną ze swoimi pomysłami dotyczącymi redukcji ilości toalet w samolotach. Zachwycone będą również stewardessy, gdy przyjdzie im nie tylko serwować jedzenie i napoje, a chwilę potem podawać i opróżniać nocniki, tylko po to aby uczynić zadość kolejnemu nieegzekwowalnemu przepisowi.


 ibsen82, czwartek, 07 stycznia 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz