niedziela, 11 grudnia 2011

Klina, klinem do stagflacji

Coś zaczyna się dziać, skoro nawet moi znajomi na facebook'u których nawet nie podejrzewałbym o takie zainteresowania umieszczają linki takie jak ten, w którym

pan Godfrey Bloom, prawicowy europoseł w bardzo prostych słowach tłumaczy co stoi za obecnym kryzysem:

"Rządy wydają więcej niż są w stanie zebrać z podatków. Gdy im brakuje, razem z bankami centralnymi dodrukowują. Gdyby tak postąpił zwykły obywatel poszedłby do więzienia."

Święta prawda. Co gorsza, z linku udostępnionego przez profesora Rybińskiego, a który można znaleźć  tu  wynika, że w Grecji już zaczął się run  na banki. A banki mogą za chwilę się obudzić z ręką w nocniku i pustymi sejfami - nie mają bowiem i nie mogą mieć wystarczającej ilości pieniędzy do pokrycia wszystkich żądań deponentów.

Skąd się bierze kasa

Powiedzenie: masz to jak w banku, zaczyna nabierać pejoratywnego znaczenia. Dlaczego się tak właściwie dzieje? Polecam przeczytać książkę hiszpańskiego ekonomisty Jesusa Huerty de Soto zatytułowaną: "Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne" (Dinero, Crédito Bancario y Ciclos Económicos). Nie jest to lektura ani łatwa, ani lekka, a już na pewno nie przyjemna. Jeśli się jednak przebrnie choćby przez połowę liczącego sześćset stron tomiska, pozwala zrozumieć, że to co się dzieje w Europie obecnie, jest niczym innym jak dawno już opisanym i zrozumianym przez ekonomistów zjawiskiem, którego dziwnym zrządzeniem losu nikt do wiadomości przyjąć nie chce. Zjawisko to będzie zachodziło tak długo, jak banki będą cieszyć się uprzywilejowaną względem innych podmiotów na rynku pozycją. Dodawać nie trzeba, że przywileje nadaje bankom nie kto inny jak politycy. Resztę można już sobie dośpiewać.
W ogromnym skrócie: jeśli decydujemy się oddać oszczędności do banku zakładamy, że pieniądze te będą zawsze do naszej dyspozycji - na życzenie. Innymi słowy, zakładamy, że pewna określona suma pieniędzy znajduje się w skarbcu banku - fizycznie. Tak nie jest - pieniędzy tych jest w banku zależnie od prawa (i to jest właśnie jeden z przywilejów) od dwóch do dziesięciu procent. Czyli w chwili gdyby wszyscy deponenci zdecydowali się odebrać pieniądze w jednej minucie - otrzyma je maksymalnie co dziesiąty.
Co banki robią z resztą pieniędzy? Udzielają kredytu - na przykład innemu bankowi, który również zatrzymuje dziesiątą część obowiązkowej rezerwy, a resztę pożycza następnemu bankowi. Jest to rzecz jasna uproszczenie, bo pieniądze nie podróżują bezpośrednio z banku do banku, ale przez kredyty udzielane przedsiębiorcom, trafiają jako depozyty do kolejnych banków. Nazywa się to fachowo Kreacją Pieniądza. Dodajmy, że tak naprawdę banki tworzą ten pieniądz z niczego


W górę i w dół kolejką górską cyklu koniunkturalnego - czyli jak się kupuje głosy wyborców i co mają do tego banki?



Nie byłoby problemu, gdyby bank otrzymywał zawsze raty kredytów o czasie i gdyby deponenci przychodzili odebrać pieniądze dokładnie wtedy, kiedy zobowiązali się je odebrać. Zachodzą jednak pewne różnice - i od czasu do czasu bank zmuszony jest pożyczyć pieniądze od Banku Centralnego, który fizycznie ich nie ma i je dodrukowuje.
Co więcej - bankierzy z natury są chciwi, a politycy myślą w horyzoncie czasowym: byle do wyborów. Stąd też, nawet jeśli bank ma więcej rezerw niż przewiduje to prawo - ani jemu, ani politykom nie zależy na tym żeby je trzymać. Bankowcy, chcą zgarnąć jak najwięcej ekstra pieniądza z odsetek, politycy chcą wzrostu gospodarczego, rosnących wynagrodzeń i co za tym idzie idących w górę słupków poparcia - ludzie mają głęboko zakorzeniony przesąd, żeby głosować na tych, którzy obiecują im góry złota. Banki sprzedają więc kredyt przedsiębiorcom taniej, a ci chcąc inwestować biorą go i zaczynają popełniać nierozsądne decyzje na przykład kupować zbyt drogo, bądź pakować się w projekty obarczone sporym ryzykiem. Żeby było jeszcze ciekawiej: w tym samym czasie rosną płace ludzi, zatrudnionych w przedsiębiorstwach - trzeba więcej pracowników, popyt na pracę rośnie, a zatem jej cena (wypłata) rośnie również - niestety, wzrost wynagrodzeń zaczyna zjadać inflacja - będąca skutkiem dodrukowywania pieniądza przez Bank Centralny. Gorzej dla banków komercyjnych, jeśli Centralny się stawia i nie chce drukować więcej. Banki są tak mocno powiązane ze sobą, że niewypłacalność jednego, może pociągnąć za sobą upadek całej grupy kapitałowej. Banki dbają więc, zwykle zakulisowymi metodami, żeby w razie czego pieniążków nie zabrakło.
Moment przełomowy nadchodzi gdy okazuje się, że projekty, które na fali hurraoptymizmu zainicjowali przedsiębiorcy, nie są jeszcze ukończone, a w tym samym czasie pojawia się nadprodukcja i ceny produktów lecą w dół - ilość pieniędzy zarobionych przez przedsiębiorców jest niewystarczająca, żeby płacić zobowiązania: muszą więc zwalniać i oszczędzać. Jak łatwo się domyślić, zwolniony pracownik nie ma pieniędzy na zakupy, więc popyt maleje, a dochód przedsiębiorców spada jeszcze bardziej. Na tym etapie pojawiają się bankructwa.
I tak powinno się teoretycznie dziać - część firm ogłasza plajtę, część zdrowieje i cała zabawa zaczyna się od nowa. Problem w tym, że w Europie nie plajtują przedsiębiorstwa (nie tylko), a państwa. Państwa co prawda inwestują, ale przede wszystkim politycy sprawujący władzę muszą się przypodobać swoim obywatelom - chodzi wszakże o to, żeby w niedzielę, raz na cztery lata postawili krzyżyk przy właściwym kandydacie. Politycy wyboru wielkiego nie mają, bo opozycja, która nie musi się troszczyć o finanse kraju, może śmiało obiecywać gruszki na wierzbie. A wyborcę mało obchodzi, skąd się biorą pieniądze tylko patrzy, kto mu tu więcej zaoferuje.
Bankructwo państwa, to już nie bajka, choć proces jest podobny - tyle, że w Europie nie chce się dać państwom zbankrutować - bo używają dokładnie tej samej waluty co gracze, którzy nie dokonywali nierozsądnych inwestycji (rozdawania pieniędzy) i wywalenie się jednej z gospodarek - to nadwyrężenie zaufania wszystkich innych. Podobnie jak w przypadku plajtującego jednego banku.

Kac na randce

Mówiąc obrazowo: mamy bardzo ciężkiego kaca na randce. Metody są dwie: albo zwymiotować pod stół, co narazi nas na śmieszność, albo zamówić pięćdziesiątkę wódki, która być może pozwoli nam przetrwać jeszcze pół godziny.
Decydujemy się na wyjście numer dwa - pięćdziesiątka (jak łatwo zgadnąć, to kolejny kredyt pakowany w gospodarkę, sztuczne nakręcanie koniunktury). Randka się jednak przeciąga. Zamawiamy więc drugą, potem trzecią i próbując odwlec nieuniknione czujemy, że coraz nam gorzej. Próbujemy jeszcze jednego kielicha, potem kolejnego i w końcu wpadamy w stan upojenia, w którym nie wiemy co się dzieje - wymiotujemy pod stół i próbujemy zgwałcić dziewczynę, z którą się umówiliśmy. Tracimy w jej oczach podwójnie: z randki nici, a do tego jeszcze policja na karku. Jedyne co pozostaje to się urżnąć do nieprzytomności.
Grecja jest już na etapie wypijania, którejś z kolei pięćdziesiątki, treść pokarmowa podnosi się jej do gardła, barman nie chce już polewać, a dziewczyna - obywatele - wstaje od stołu i usiłuje uratować co tylko się da z wieczoru - pieniędzy, które bankom powierzył.
Dalsze ratowanie greckiej gospodarki, doprowadzi do katastrofy - trzeba jej po prostu dać zbankrutować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz