niedziela, 11 grudnia 2011

Eskulap i śrubokręt

Co ma wspólnego dobry mechanik samochodowy z dobrym lekarzem? Pozornie nic. Bo przecież pierwszy babra się w smarach; zimą, czy latem włazi pod samochód, wdycha spaliny, używa kluczy, kleszczy, czasem młotka. Drugi - zwykle siedzi w czystym gabinecie, myje ręce klikadziesiąt razy na dzień; używa stetoskopu, łopatek do oglądania gardła, skalpeli, lancetów, rentgenów, USG, EKG, ssaków, drenów i około tysiąca ośmiuset osiemdziesięciu trzech innych tajemniczych przyrządów, o których przeznaczeniu przeciętny zjadacz chleba nie ma żadnego pojęcia. Gdzie jest zatem część wspólna tych dwóch zbiorów, co może ich łączyć ? To samo co złego mechanika i złego lekarza: umiejętność diagnozowania, bądź jej brak. A to jak postaram się wykazać dalej, jest zdolność kluczowa i to z kilku przynajmniej różnych względów.

Parę lat temu, na przełomie lipca i sierpnia trafiło mi się jakieś paskudne choróbsko. Zaimek nieokreślony w miejsce konkretnej nazwy schorzenia jest niestety na miejscu, bo do tej pory nie wiem co mi było. Pierwszego dnia spuchło mi lewe oko, drugiego zacząłem gorączkować, trzeciego: białko oka nabrało barwy wściekle rubinowej, czwartego gorączka wzrosła, piątego zainfekowane zostało drugie oko. Od szóstego do dziewiątego dnia nie widziałem nic bo powieki zapuchły do tego stopnia, że do oczu dostawało się bardzo niewiele światła, a na dokładkę zacząłem paskudnie kaszleć. W łóżku spędziłem ponad dwa tygodnie. Rzecz jasna udałem się po pomoc do ośrodka zdrowia. Miła pani doktor, sprawiła wrażenie, że widziała takich przypadków już ze czterysta; zapisała mi jakieś krople z antybiotykiem, pół kilo tabletek, dała L4 i kazała wrócić za trzy dni do kontroli. Kropiłem więc oczy, dietę z tabletek uzupełniałem od czasu do czasu jakimś jedzeniem - i niestety ale guzik z pętelką. Zaszedłem więc do niej znowu. Obejrzała, zapisała inne krople, kolejne tabletki i ponownie kazała się zgłosić za trzy dni. Efekt był dokładnie taki sam, czyli żaden. Kolejna wizyta różniła się od poprzednich, tylko tym, że lekarka mruknęła pod nosem: "No jak to nie zadziałało to spróbujemy tego...". I rzecz jasna dostałem receptę na kolejne kropelki i pigułki. Tym razem, szczęśliwie, coś zadziałało i około tygodnia później zdrów byłem jak ryba.

Ojciec kolegi, zaczął podwójnie widzieć. Włóczył się po lekarzach przynajmniej pół roku znosząc do domu coraz to bardziej przerażające diagnozy. W chwili gdy usłyszał o bodajże raku mózgu, przypuszczam, że zaczął wybierać fason trumny i miejsce na cmentarzu, bo na ile go znam jest człowiekiem bardzo praktycznym i jeszcze trzeźwiej myślącym - jako taki, słysząc podobną diagnozę, musiał mieć świadomość, że szanse wywinięcia się Kostusze spod Kosy są niewielkie. Jego syn, a mój kolega, przejął się strasznie (co oczywiste), uruchomił kontakty i upchnął ojca w kolejce do jakieś profesorskiej medycznej sławy. Pan profesor, naprędce przebadał pacjenta i zagłębił się w lekturze historii choroby stworzonej przez kolegów po fachu. Musieli byli niezłe dykteryjki i anegdotki tam wpisywać, bo jak wynika z pośredniej relacji, którą słyszałem śmiał się do rozpuku, od czasu do czasu komentując: "O i to wymyślili, ciekawe, ciekawe...". Po czym oznajmił ojcu, który nic a nic z tego nie rozumiał, że tarczyca czasami daje takie objawy i po leczeniu powinny ustąpić - co zresztą się stało.

Sąsiadka również miała kłopoty ze wzrokiem. Kobieta w wieku mojej matki, zaczęła jej kiedyś opisywać jak widzi kuchnię w której właśnie siedziały. Mamie przypomniała się tablica wisząca w przychodni, gdzie na różnych obrazkach przedstawione zostały różnice w postrzeganiu otoczenia przez ludzi cierpiących na różne choroby oczu i rzuciła od niechcenia, że to może jaskra. Jak się okazało, trafiła bezbłędnie, bo opis sąsiadki odpowiadał w 100% podręcznikowemu obrazowi tej choroby, ale żeby to potwierdzić potrzebowała prawie trzech miesięcy wizyt u różnych lekarzy.

Jechaliśmy na spływ kajakowy na Brdę. Gdzieś za Łodzią mój rydwan zaczął wydawać z siebie dziwne dźwięki, coś pomiędzy głuchą wibracją, a dudnieniem dochodzącym spod silnika. Zjechałem do najbliższego warsztatu, gdzie panowie mechanicy pooglądali, posłuchali i przejechali się ze mną. Werdykt: poduszka od silnika, można jeździć. Kilkaset kilometrów dalej i kilkanaście dni później, we wsi w zachodniopomorskim, zajechałem do innego mechanika. Werdykt: rozrząd, nie jeździć. Rozrząd w tym aucie jest na łańcuchu i to dość kosztownym, jeśli wymieniać go ze wszystkimi kółkami, slizgami i czym tam jeszcze. Oczyma wyobraźni widziałem już jak debet na koncie przybiera rozmiary Rowu Mariańskiego, ale postanowiłem zaryzykować i skonsultować się w jeszcze innym miejscu. Kolejnych tysiąc kilometrów później, na stacji diagnostycznej w moim mieście, to samo zagadnienie i trzecia wersja: wymienić wszystkie gumy w tylnym zawieszeniu, wahacz i coś tam jeszcze. Jak kazali, tak zrobiłem, przy czym mechanikowi kazałem upewnić się, że upierdliwa wibracja zniknie, a jeśli nie - szukać dalej. Odbieram auto, płacę sześćset złotych, wsiadam, wrzucam wsteczny... To samo. Wziąłem mechanika za łeb, wsadziłem do samochodu i jeździłem z nim tak długo, aż upewniłem się, że wie o co mi w ogóle chodzi. Wjechaliśmy na kanał i oglądamy auto od spodu. Spec duma i duma i nic wydumać nie może. Nagle wzrok mój pada na jakąś śrubę, która wkręcona jest może jedną czwartą swojej długości. "To tak ma być?" - pytam - "No raczej nie" - pada odpowiedź. Bierze chłopisko klucz grzechotkę, czternastkę o ile mnie pamięć nie zawodzi i wykonuje pięć ruchów ręką. Zjeżdżamy z kanału, auto mimo 260 tys przebiegu chodzi cichutko, jak nowe.

Auto, po dłuższych trasach, tak trzysta - czterysta kilometrów, buntowało się i strasznie ciężko chodziły biegi. Gdy ostygło (np. po nocy) wszystko było OK. Zajechałem raz do Gdańska, przez ostatnie kilkadziesiąt kilometrów katując skrzynię biegów, równocześnie intensywnie rozmyślając nad przyczyną takiego stanu rzeczy. Połączyłem ją z upałem (lato było) i faktem, że sprzęgło obsługiwane jest linką, która pewno na skutek długotrwałego naciskania pedału i wysokiej temperatury pewnie się lekko rozciągnęła, co prowadziło do niepełnego wysprzęglania i zgrzytania skrzyni podczas zmiany biegów. Jakimś fartem wiedziałem, gdzie regulować jej długość, tyle że nie miałem ze sobą narzędzi. W warsztacie, w którym chciałem po prostu pożyczyć dwa klucze, mechanicy chcieli mi wmówić konieczność wymiany całego kompletu sprzęgła. Zamknęli się dopiero, gdy usłyszeli, że zostało to zrobione raptem trzy miesiące wcześniej i gdy pokazałem im jak pracował "wybierak" sprzęgła przed i po naciągnięciu linki. Dość, że mieli na tyle przyzwoitości, by nie chcieć żadnych pieniędzy za wynajem narzędzi.

Można by w zasadzie napisać, że morał z tych historyjek, banalny, bo banalny, ale jest taki, by uważać na różnej maści specjalistów i fachowców, którzy lubią wydawać różne, definitywne sądy na podstawie zgadywanek. O ile przy samochodzie niby można sobie na wróżenie z fusów pozwolić, ale jeśli gra idzie o własne zdrowie to już niekoniecznie - w końcu lekarz to lekarz i jak już ma łatwiej przy dostawaniu kredytów z racji należenia do grupy "zawodów zaufania publicznego", to niech tego zaufania nie nadużywa. A koniec końców tak, jak leczyła mnie pani doktor, mogłem leczyć się sam. Pójść do apteki, poprosić o wszystkie krople do oczu z antybiotykami, poczytać na jakie szczepy bakterii działają, kupić tak, żeby się nie powtarzały i próbować. Choroba kosztowała mnie blisko 300 złotych, mogła kosztować stówkę, gdyby od razu postawiono prawidłową diagnozę. Nie chcę się wymądrzać, ale czy przypadkiem nie łatwiej leczyć coś co się zidentyfikowało, a nie wszystko czym to może być? Czy medycyna nie jest w stanie ustalić, który szczep bakterii mnie pożera, robiąc np. wymaz z zainfekowanego oka? Czy lekarz nie powinien przypadkiem sprawdzić wszystkich możliwości, zanim zakomunikuje komuś, że ma nowotwór? Czy pan mechanik, nie powinien przypadkiem pomyśleć, że lepiej poświęcić więcej czasu na diagnozę i skasować więcej za swoją pracę, niż kazać klientowi wymienić pół samochodu i nabić kieszeń producentom części zamiennych?

Żyjemy, czy nam się to podoba, czy nie, w świecie jednorazowości, szybkiej konsumpcji i marnotrastwa. Sięga to także tam, gdzie nigdy sięgnąć nie powinno, gdzie od poprawnej diagnozy zależy nasze bezpieczeństwo (jak choćby z samochodem), bądź zdrowie. A tak: mechanik marnuje moją forsę i marnuje części, które wymienia, mimo, że są jeszcze dobre. Lekarz, marnuje pieniądze, moje i innych (bo pracodawaca albo ZUS wypłaca mi wynagrodzenie, za okres kiedy jestem niezdolny do pracy), czas (jak jestem na L4, na którym mógłbym być krócej to nie pracuję i nie wytwarzam żadnego dobra), nerwy i równowagę psychiczną (jak ojcu kolegi). Państwo zaś marnuje kasę wszystkich przymusowo ubezpieczonych w NFZ - utrzymując niekompetentnych lekarzy. Składek na fundusz w tym miesiącu wpłacono za mnie na kwotę 640 PLN.

Po cichu marzę, żeby rzeczywistość dogoniła wreszcie sci - fi. Pamiętacie Ripley z Obcy III? Wlazła do kapsuły medycznej, która przeskanowała ją i opisała dokładnie co jej dolega. I na tym polu maszyny kiedyś nas prześcigną. I chyba dobrze.


 ibsen82, czwartek, 24 lutego 2011; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz