niedziela, 11 grudnia 2011

Zniewalanie Blackberry

Jak bardzo jesteśmy uzależnieni od techniki, wiedziałem już dość dawno. I jak sądzę stwierdzenie takie nie jest absolutnie niczym odkrywczym. Odbyłem dziś bardzo długą podróż. Pomijam już ten drobiazg, że sto lat temu zajęłaby mi jakiś tydzień, a dwieście ze dwa miesiące. Otóż korzystając w sumie z pięciu różnych środków transportu pokonałem ją w niecałe piętnaście godzin.

Około trzeciej rano wstałem, wsiadłem do mojego dumnie się już tylko nazywającego samochodu i pojechałem na nie mniej patetycznie nazwane Katowice Pyrzowice International Airport. Wsiadłem tam do samolotu, lecącego do Luton, skąd kolejką przejechałem przez cały Londyn, by z Gatwick odlecieć do Tuluzy - w południowej Francji, gdzie z kolei wskoczyłem w wynajętego Forda C-Max by w końcu dotrzeć do hotelu, z którego piszę te słowa.

Jak to w podróży - czas się dłuży. Bo co innego poza przewożeniem tyłka z miejsca na miejsce robić? Podróż z przesiadkami to tak naprawdę pięć minut stresu przed każdą zmianą środka lokomocji (czy wsiadło się we właściwy pociąg? Czy jedzie on we właściwym kierunku? Czy trzyma się w garści dobry bilet?) i godziny nudy, które znów przerywa chwila stresu. Szczególnie w Anglii, gdzie wejście na ulicę może się skończyć śmiercią, gdy przypadkiem zapomnimy o tym, że na Wyspie wszystko jeździ i chodzi nie tą stroną, którą powinno. Próbowałem czytać. Szło mi niesporo, zwłaszcza, że pobudka miała miejsce o porze, gdy nawet skowronki przewracają się z boku na bok, toteż skupienie się na literach urastało do rangi nieprzezwyciężalnego problemu. Kryzys miał miejsce w kolejce. To wlokącej się, to sunącej oszalałym pędem w poprzek Londynu.

Z nudów wgapiałem się w pasażerów. Było kilka ciekawych obiektów do obserwacji, jak chociażby parę wydekoltowanych, góra dwudziestoletnich panien, o urodzie zgoła nie angielskiej. Gdy tak kontemplowałem bardziej odkryty niż przykryty, okazały biust współpasażerki, która siedziała kilka kroków ode mnie, poruszyło mnie co innego. Otóż byłem jedyną osobą w całym wagoniku, która to robiła. Przy czym koniecznie zaznaczyć muszę, że nie był rzeczony wagonik wypełniony po brzegi samymi kobietami, dla których kształtny biust ani dziwny, ani interesujący żadną miarą być nie powininien. Powiedziałbym wręcz, że mężczyzn w przedziale była większość. Czemu więc nikt nie oddaje się najbardziej samczemu z zajęć?

W mojej głowie natychmiast sformułowały się następujące hipotezy:

a) jestem okropnie już wyposzczonym erotomanem i zwracam uwagę na rzeczy, będące dla większości mężczyzn chlebem powszednim

b) wszyscy inni mężczyźni w pociągu to homoseksualiści

c) mężczyźni w Anglii są bardziej kulturalni i dyskretni niż Polacy, choćby i ci mieszkający na obrzeżach konurbacji śląskiej

d) coś innego przykuwa ich uwagę

Pierwszą hipotezę odrzuciłem od razu jako niedorzeczną. Druga wydała mi się mało prawdopodobna. Jeśli bowiem odsetek populacji wykazujący skłonności homoseksualne dobija według szacunków do pięciu procent, to doprawdy dziwnym byłoby gdyby, akurat cały wagon kolejki relacji Luton - Brighton (calling at London City, London Bridge, East Crowley, Gatwick Airport) nagle okazał się mieć orientację odmienną. Trzecia wydała mi się jeszcze mniej prawdopodobna niż druga - ostatecznie na własne oczy widziałem tych angielskich dżentelmenów odlewających się pod pomnikiem Mickiewicza na Rynku w Krakowie. Więc skoro nie trzy pierwsze to musi czwarta. Rozejrzałem się zatem pilnie wokół szukając lądującego UFO, stworów z innych wymiarów, albo przynajmniej zmartwychwstałego Michaela Jacksona. Nic. Nagle mnie olsniło - wszyscy niemal mężczyźni, jadący najwyraźniej do pracy, trzymali w rękach urządzenia przypominające z wyglądu, rozmiaru i konstrukcji, telefony komórkowe.

Blackberry. Aby zrozumieć o co mi dalej będzie chodziło konieczna jest dygresja. Podstawowym kanałem komunikacyjnym we współczesnych korporacjach jest e-mail. Mimo, że mamy już doskonalsze i szybsze, e-mail nadal umożliwia bardzo sprawny obieg informacji. Wysyłając smsa albo pisząc komunikatorem (GG albo MSN) docieramy do jednej osoby. Mailem możemy wysłać do kilku, a nawet wysłać - nie-wysłać. To znaczy dodać "Do wiadomości". Opieprzam swojego podwładnego, więc wysyłam do niego: "Zawaliłeś sprawę głupi palancie, szykuj się do zwolnienia." Jednak ja nie mam mocy żeby go zwolnić, ale ode mnie to zależy. Puszczam zatem "DW" do swojego przełożonego i działu kadr, żeby zaczęły pisać nieprzychylne dla delikwenta referencje. Wspomniane Blackberry umożliwia posługiwanie się mailem właśnie nie będąc przykutym do komputera.

Dobre to i złe. Dobre, bo jak ktoś często wyjeżdża to ma dzięki temu okazję do załatwiania spraw służbowych choćby w taksówce - nie marnując potem czasu w biurze. Złe - no właśnie. Ostatnio kolega z pracy wrzucił na Facebook wpis: "Holiday for 8 days. With Blackberry in my hand..." I co pojechał chłopina na Barbados, super wakacje, ale na plaży zamiast popijać drinki z palemką odpisywał na służbowe maile. To już trochę niebezpieczne. Jeszcze, żeby chciało być tak, że może się na stałe usadowić na tym Barbadosie, siedzieć całymi dniami na plaży i wklepywać wykałaczką w maciupeńkie klawisze służbowe informacje. Niestety, tak dobrze nie ma. Nie dosyć, że na codzień spędza po dwanaście godzin w biurze, to jeszcze w czasie gdy powinien wyluzowany pływać na desce surfingowej, nurkować z maską, smażyć się na złotym piasku on bierze ze sobą Blackberry by być na bieżąco z tym co się w firmie dzieje. Sam nie wiem, czy mam go podziwiać, czy napisać mu, żeby się w głowę stuknął. Ale chyba mi go po prostu trochę żal, że dał sobie wmówić, iż cała firma bez jego nadzoru się zawali w ciągu dni ośmiu i po powrocie z wakacji zastanie tylko spalone zgliszcza, nad którymi przyjdzie zmówić modlitwę żałobną. A on pozbawia się resztek wolności, która jeszcze mu została w imię tak abstrakcyjnego bytu, jakim jest pracodawca. Jeszcze, żeby premię za poświęcenie dostał, to może sprawiedliwości dziejowej stałoby się zadość.

Ja też nie jestem lepszy. Moja dziewczyna siedzi teraz cholera wie gdzie, gdzieś w Ameryce Południowej, prawdopodobnie w Peru. Ja zamiast się cieszyć, że spełnia marzenia i do końca życia będzie mogła opowiadać z dumą o czterdziestodniowej wyprawie, zacząłem jej suszyć łeb o to, że nie mogę się do niej dodzwonić. Bo ktoś wpadł na pomysł, żeby częstotliwości na jakich działa GSM w większości krajów Ameryki Południowej przesunąć o 50 MHz. I biedna gania teraz po miastach szukając kafejek internetowych i budek telefonicznych.

Do mojego urlopu jeszcze miesiąc. Obiecałem sobie w ramach terapii i testu - własnego od wieści ze świata - uzależnienia wyłączyć komórkę na te dwa tygodnie. Życzcie mi powodzenia.


 ibsen82, poniedziałek, 28 czerwca 2010; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz