niedziela, 11 grudnia 2011

Mydliny część druga

Kolega ze studiów, Maciej Stachura, od pewnego czasu udziela się na portalu Nowa Politologia, pisząc interesującego bloga o tematyce, ogólnie mówiąc: marketingowo - politycznej. Pozwoliłem sobie skomentować jeden z jego wpisów (o rozpoznawalności nazwiska, jako marki; szansach na nominację w prawyborach w USA itp.) następującymi słowy:

"Zgadzam się i nie zgadzam z tym co piszesz. W 100% zgoda, jeśli idzie o opis zastanej rzeczywistości. Natomiast bardzo głęboki sprzeciw budzi we mnie sama rzeczywistość. Traktowanie polityka jak proszku do prania, albo oliwki dla niemowląt i wciskanie rzeczonego produktu potencjalnym "klientom" - "wyborcom" ma tyle wspólnego ze społeczeństwem obywatelskim (którym wszyscy wycierają sobie gęby) co rakieta kosmiczna z aparaturą do pędzenia bimbru. Jakoś dziwnym trafem merytoryczność wypowiedzi, spójność i jasność poglądów, które w wysoko rozwiniętym społeczeństwie (wydawałoby się) powinny być kryterium decydującym o oddaniu głosu zastępowane są przez "rozpoznawalność marki/nazwiska". Chyba najwyższy czas zacząć pisać o nowym ustroju: kretynokracji lub oligarchii marketingowo - sondażowej. Tak w USA jak i u nas."

Maciej, skorom mu taką rękawicę rzucił, postanowił odpowiedzieć i uczynił to następującym wpisem:

http://www.nowapolitologia.pl/maciej-stachura/blog/marketing-polityczny-nie-jest-be

Z braku czasu, dopiero dziś mogę się doń ustosunkować.

I zasadniczo mogę odpowiedzieć jednym zdaniem: Macieju, wchodząc w szczegóły, dowodząc sprawności i wspaniałości marketingu politycznego zapominasz o tym do czego z definicji marketing służy. Wbrew temu co się wydaje nie jest to cudowne narzędzie do zbawiania świata i promowania nowych talentów (choć i to się czasem przytrafia), a po prostu technika sprzedaży czegoś. Czyli w większości przypadków umiejętnego wciskania kitu.

Zauważ, że już w pierwszym punkcie swojej wypowiedzi sam oberwałeś obuchem własnej broni nazywając Rostowskiego "utytułowanym ekonomistą". Otóż p. minister Rostowski ma formalne wykształcenie... magistra. Tytuł profesora otrzymał wyłącznie od swojej macierzystej uczelni, nie ma nawet oficjalnego doktoratu. Nie powiem, połechtałeś tym samym mile moją próżność, bo mógłbym się od tej pory przedstawiać jako utytułowany politolog - czego jednak robić nie będę i nikomu jako taki przedstawiać się nie pozwolę, bo byłoby to boleśnie nieuczciwe. Świadomie czy nie, przypisałeś Rostowskiemu cechę, której nie posiada - tylko dlatego, że takim Ci się jawi - wskutek medialnej lub po prostu autokreacji.

Czysta merytoryka, jak piszesz, w rzeczy samej - nie istnieje. Tylko po co pomagać ludziom, którzy nic nie mają do powiedzenia - albo co gorsza, nie wiedzą co mówią i czynią - wychodzić na stanowiska, na których mogą szkodzić? Pierwszy z brzegu przykład: Andrew Lepper. Uczesali go ładnie, wsadzili na pół godzinki do solarium, dobrali ładny garniturek i z wiejskiego watażki przepoczwarzył się w gwiazdę disco relax. I kilkanaście procent Samoobrona zgarnęła. Tylko czy coś dobrego z tego dla Polski wynikło? Odpowiesz pewnie, że Tymochowicz, który Jędrusia wypromował to żaden marketingowiec, tylko socjotechnik, manipulant - szarlatan, ale czy nie zrobił tego, co postulujesz? Wypromował niszowego polityka, dał poznać jego poglądy, sprawił, że ludzie zaczęli go słuchać. I oddawać nań głosy. Oczywiście najbardziej skorzystał na tym wszystkim sam Tymochowicz, który zgarnął pewnie jakąś fantastyczną kwotę, co zresztą częściowo każe wątpić w Twój postulat, jako marketingu promującego młode, polityczne talenty, bo skąd niby mają mieć pieniądze na wynajęcie tego lub innego speca?

Zgadzam się zresztą z Tobą, że marketing jest narzędziem. Powiedziałbym nawet więcej: jest bronią, a tej można (w przeciwieństwie do narzędzi) używać, albo nie używać. Rzadko się zdarza "dobre" użycie broni, tak samo jak rzadko zdarza się aby marketing polityczny był używany do sprzedaży dobrego produktu. Dobry produkt, w teorii, powinien nieźle sprzedawać się sam (widziałeś kiedykolwiek reklamę śrubki, gwoździa, albo chleba? Produkty, proste, dobre nie potrzebujące reklamy, a jakoś się całkiem nieźle sprzedają), czemu niestety przeczy codzienna praktyka życia politycznego. Trudno człowiekowi, zastanawiającymu się nad tym co się dzieje w państwie dłużej niż trzydzieści sekund miesięcznie podzielać Twój entuzjazm dla marketingowego prania mózgów i postulatów lepszego poznawania grupy docelowej, aby osiągnąć jeszcze większą w mydleniu oczu skuteczność. Zwłaszcza jeśli spojrzeć na obecny rząd, który swoją dramatyczną nieudolność, zadłużanie państwa i kłamstwa w żywe oczy maskuje działaniami stricte marketingowymi - kupowanymi przez ciemną publikę (która jeszcze jest podatna na takie tricki - o czym niżej) absolutnie bezrefleksyjnie, o czym zdaje się świadczyć niesłabnące poparcie PO.

Nieco odwracania kota tylną częścią ciała: piszesz Macieju, że jeśli używać marketingu w dobrych intencjach, to czemu nie? Zapytam tak jak Ty spytałeś przy okazji Rostowskiego: a skąd marketingowiec ma wiedzieć jakie intencje ma polityk? Co więcej, co marketingowca jakieś intencje obchodzą? Jak już wspomniałem, on ma sprzedać produkt - w tym przypadku polityka, a politycy zwykle mają trzy główne motywacje i cele działania: władzę, władzę i jeszcze raz władzę. Trochę szczerze powiedziawszy dziwi mnie Twoje nieco idealistyczne podejście do polityków - szczególnie jeśli obserwujemy ich niekonsekwencję i niestałość w poglądach zależną od wahnięć sondażowych słupków poparcia. Pamiętasz jeszcze może jak PO startowała pod hasłami podatku liniowego? A teraz ta sama quasi liberalna partia podnosi podatki i wyklucza możliwość poparcia ustawy związkach partnerskich. Halo?!? Widział tam ktoś jeszcze jakiś liberalizm?!?

Zresztą, w ramach dygresji, wydaje mi się, że "typowy" marketing polityczny odnosi porażkę - przynajmniej w Polsce. Wystarczy popatrzeć na frekwencję wyborczą i referendalną po 1989 roku. Przy jakiejś okazji policzyłem, że było to w sumie 48 proc. (średnia). Czyli ponad połowa ludzi jest do tego stopnia niezainteresowana polityką, że nawet marketing nie jest ich w stanie do urn zagonić. Większość ludzi jest przekonana, że politycy po prostu kłamią, a ich głos i tak nie ma wpływu na zmianę sytuacji. Sądzę, że w naszych realiach lepiej działałby jakiś rodzaj "buzz marketingu" opartego na opiniach ludzi, których znamy i którym ufamy. Politycy, w jakie PR owe piórka by się nie stroili budzą już tylko niechęć i obrzydzenie.

Pozostaję zatem przy swoim stanowisku: marketing polityczny to sprzedawanie wydmuszek w cenie pełnych jajek: bezrefleksyjnemu, niezorientowanemu, zagubionemu i do cna zidiociałemu odbiorcy. I dlatego jak w latach 1900 - 1960 wygrywał w USA zawsze wyższy, tak samo od Eisenhowera nigdy nie wygrał łysy. Jeśli zatem owłosienie na głowie ma większe dla elektoratu znaczenie niż to co w tej głowie się mieści - sądzę, że mam prawo twierdzić, iż ze świadomością społeczeństw jest coś bardzo nie tak. A działania marketingowe jedynie zamęt i ogłupienie potęgują.




 ibsen82, piątek, 10 czerwca 2011; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz