niedziela, 11 grudnia 2011

Rasa pasożytów

Tytuł wpisu jest trawestacją tytułu ostatniej książki Lema: Rasa Drapieżców. O ile w przypadku polityki - bo taki jest główny temat większości jego felietonów w ww. zbiorze - mogę tylko przyklasnąć metaforze: człowiek - drapieżnik. Patrząc jednak szerzej, bardziej trafne wydaje mi się zrównać: człowieka i pasożyta.

"Pasożyt – organizm cudzożywny, który wykorzystuje stale lub okresowo organizm żywiciela jako źródło pożywienia i środowisko życia. Pasożytnictwo to oddziaływanie antagonistyczne między organizmami, które przynosi korzyść jedynie pasożytowi; żywicielowi, zwanemu czasem gospodarzem, związek ten przynosi wyłącznie szkody (straty substancji odżywczych, destrukcja tkanek, zatrucie produktami przemiany materii pasożyta itp.). Pasożyt może doprowadzić organizm żywiciela do wyniszczenia, a nawet śmierci." [Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pasożyt]

Ten wpis nie ma być laurką dla Greenpeace, WWF, Ligi Ochrony Przyrody, Klubu Gaja, czy zielonych radykałów pod patronatem Al'a Gore'a, którym to hasło: "Kill yourself to save the planet" pewnie bardzo by się spodobało. Nie chodzi też o to by pisać pochwałę dla masochistycznych ekofaszystów twierdzących, że ludzi na świecie nie powinno być więcej niż 100 tysięcy, ani dla tych co przykuwają się do drzew, aby zablokować budowę obwodnicy, która może ocalić kilkanaście ofiar wypadków drogowych rocznie.

Ze względu na stopień zależności od żywiciela pasożyty dzieli się na:
- fakultatywne, okolicznościowe, względne – mogące rozwijać się zarówno na żywych organizmach, jak również na materii nieożywionej. Forma odżywiania zależy od predyspozycji genetycznych, dostępu do rośliny żywicielskiej, jej podatności na zakażenie oraz warunków pogody
- obligatoryjne, ścisłe, bezwzględne i względne – mogące rozwijać się w fazie wegetatywnej tylko w lub na organizmach żywych. Poza organizmem żywiciela pasożyty te mogą przetrwać tylko jako niektóre formy rozwojowe organizmu – przetrwalniki. [Źródło: j.w.]

Ludzkość jest pasożytem typu drugiego, obligatoryjnego. Gospodarzem dla nas jest Ziemia - trzecia planeta Układu Słonecznego od gwiazdy centralnej licząc. Jeśli byłoby inaczej, jeśli moglibyśmy z Ziemi po prostu uciec, nie trzeba by kosztownych promów kosmicznych, skafandrów dla kosmonautów, masek tlenowych i innych drogich wynalazków, na które NASA z upodobaniem wydaje pieniądze amerykańskich obywateli. Chętnych do zostania kosmonautami, przy użyciu wielkiej procy lub katapulty rozpędzałoby się do prędkości 7,91 km/s (28,5 tys kmph) i wysyłało na orbitę. I choć ludzie, ze wszystkich gatunków istot żywych mają bodaj najbardziej rozwinięte cechy adaptacyjne, to jednak się w ten sposób nie postępuje. Z tej oczywistej przyczyny, że bez środowiska jakie panuje w biosferze - żyć się nie da.

Nasz żywiciel, posiada ogromne ilości zasobów, z których my - pasożyt, nauczyliśmy się skwapliwie korzystać. Sprytnie nimi żonglując udało nam się stworzyć cywilizację, rozrosnąć. Zupełnie jak tasiemiec, który zawłaszcza sobie substancje odżywcze z jelita cienkiego i rośnie. Ponoć nawet do trzech metrów. Problem zaczyna się w momencie, gdy organizmowi żywiciela zaczyna brakować substancji odżywczych. Jeśli zdarzy się, że wskutek tego umrze - umiera i tasiemiec.

Chyba nie ma takiego zasobu na ziemi, dla którego człowiek nie znalazłby praktycznego zastosowania. Sęk w tym, że niektóre z nich są nieodnawialne. Przykładowo ropa: jak wyjaśnia jedna z teorii, powstała jako arcyciekawy splot fizyczno - chemicznych okoliczności oddziałujący na substancje organiczne. Splot okoliczności, trwający na tyle długo, by móc wybić sobie z głowy oczekiwanie aż ponownie nastąpi. Tymczasem zużywamy ją całkiem beztrosko, nie mając pewności, czy uda nam się ją czymś sensownym zastąpić i za kilkaset lat może nam przyjść zmierzyć się z sytuacją, że gdyby przyszło się nam stąd ewakuować nie będziemy mieć co nalać do zbiorników rakiety, by nadała nam tym razem prędkość 16,7 km/s (60 tys. kmph). Bo aż tak trzeba się rozpędzić, żeby udało się zwiać z Układu Słonecznego (skoro już wiemy, że w nim nie ma dla nas dobrego, alternatywnego miejsca do zamieszkania).

Używamy więc zasobów Ziemi - żywiciela i bardzo dobrze, gdyż bez tego nie udałoby się nam pewnie aż tak rozwinąć. Tyle, że robimy to bezmyślnie i marnujemy dosłownie wszystko. Żywność, drzewa, wodę, energię, nośniki energii, tlen, rzadkie pierwiastki, a nawet siebie samych. Kilka przykładów: jak już kiedyś pisałem tylko w Wlk. Brytanii zabija się (po przeliczeniu) pół miliona świń niepotrzebnie (tyle mięsa trafia na śmietniki); dziesięć deko wędliny w supermarkecie zawija się nie dość że w woreczek, to jeszcze płachtę papieru wielkości plakatu; każdy aneks do najdurniejszej bankowej umowy, każda bankowa informacja - zupełnie zbędnie zadrukowane ilości papieru wystarczające na umieszczenie na nim encyklopedii; niszczone w świetle prawa pirackie płyty, odzież z nielegalnie użytymi znakami handlowymi, nielegalnego pochodzenia spirytus...

Skoro wiemy, że marnujemy - to czemu kontynuujemy wiązanie sobie na szyi stryczka, miast powiedzieć głośno i donośnie: basta? Gdzie tkwi przyczyna tego, że jesteśmy na najlepszej drodze by stać się cywilizacją buszującą nie w zbożu - a po śmietnikach, w poszukiwaniu zasobów? Otóż zdecydowana większość tego marnotrastwa ma swoje źródło w pewnym nieporozumieniu. Źródeł, trudno wypatrzyć, ale że tkwimy w jego środku widoczne jest gołym okiem, nawet dla średnio rozgarniętego obserwatora.

Pieniądze, gdy wynaleziono je kilka tysięcy lat temu były swego rodzaju nośnikiem wartości. Miały służyć ułatwieniu wymiany handlowej odbywającej się wcześniej według schematu towar - towar, zastąpionego, od chwili poczynienia wynalazku, schematem: towar - pieniądz - towar. I początkowo hulało to całkiem znośnie. By kupić stado wielbłądów, nie trzeba było gonić przez pustynię stada powabnych niewolnic na wymianę, tylko sprzedawało się je za brzęczącą monetę starym lubieżnikom na miejscu, a z mieszkiem u pasa zasuwało po wielbłądy. Rozwiązanie było na tyle genialne, że pieniądz częściowo wypadł z roli pośredniczącej i sam w sobie stał się towarem: zajął miejsce najbardziej pożądanego ze wszystkich dóbr. Wszakże skoro schemat wymiany wyglądał jak przedstawiono powyżej czyli: towar - pieniądz - towar to można zeń łatwo wyprowadzić następującą zależność pieniądz = towar, a więc im więcej ma się pieniądza - tym więcej potencjalnego towaru. Można przeczytać to proste równanie od tyłu. Czyli im więcej chce się mieć pieniądza, tym więcej trzeba przekazać za niego innego towaru. Był w tym jednakże jeden szkopuł. Pieniądze pierwotne były wartością mniej więcej taką samą dla wszystkich - wykonywano je z kruszców, powszechnie uznawanych jako cenne.

Pech chciał, że w dwudziestym stuleciu ekonomiści doszli do wniosku, że ilości pieniądza w obiegu nie można ograniczać jakimś bzdurnym wymogiem wykonywania ich z metali szlachetnych, czy nawet pokrywania czymkolwiek ich wartości(żeby było jeszcze śmieszniej: ten zasób też marnujemy. Krótki przykład: proszę porównać sobie cenę biletu lotniczego w klasie ekonomicznej i biznes. I odpowiedzieć na pytanie, kto w ogólnym rozrachunku za to płaci). Obawiano się, że brak gotówki w obiegu zahamuje rozwój i doprowadzi do gospodarczej stagnacji. I zaczęło się radosne drukowanie, które trwa nadal . Jak wiadomo, jeśli czegoś jest dużo - to jest to tanie i pieniądz taniał i tanieje, a żeby jego nieprzerwany strumień płynął do ludzkich kieszeni - trzeba więcej towaru, a skoro tak to, trzeba produkować.

No i się produkuje. Każdemu właścicielowi samochodu znane jest pewnie obiegowe twierdzenie o tym, że dawniej robiono lepsze, bardziej niezawodne auta, a to co produkuje się teraz to chłam, wytrzymujący raptem dziesięć lat eksploatacji. Prawie każdy, kto miał do czynienia z laptopem zauważył pewnie, że gdy mija okres gwarancji producenta sprzęt się dziwnym trafem psuje. Podobnie sprawy mają się z urządzeniami AGD i RTV, telefonami komórkowymi. Czy przypadkiem nie powinno być na odwrót? Skoro na rynek trafia bardziej zaawansowane urządzenie, można założyć, że producent już nauczył się na swoich błędach i owo ulepszone urządzenie powinno psuć się rzadziej. Tymczasem dowiedziałem się ostatnio, że firma HP nie prowadzi już wsparcia serwisowego dla laptopów produkowanych raptem pięć lat temu.
Przekaz jest czytelny: zeżryj - przetraw - wysraj - kup nowe.

Wracając do głównego toku rozważań: trzecie ogniwo przedstawionego łańcucha. Nieelegancko i dosadnie nazwana czynność wydalania przetrawionego dobra ciągnie za sobą konsekwencje w postaci śmiecia i zmarnowanego zasobu. A te drugie, jak już wiemy, są ograniczone.

Każdego pasożyta da się wykurzyć. Najważniejsze, żeby nosiciel był świadomy, że jest wykorzystywany. W 1987 James Lovelock ogłosił Hipotezę Gai:

Hipoteza przypisuje własności żywego organizmu planecie Ziemi jako całości. Gaja może być zdefiniowana jako złożona jedność zawierająca biosferę, atmosferę, oceany i gleby Ziemi; całość stanowiącą sprzężenie zwrotne systemów cybernetycznych poszukujących optymalnego fizycznego i chemicznego środowiska naturalnego dla życia na tej planecie. (...)Gaja trwa w ciągłości z przeszłością sięgającą aż do samych początków życia, a w przyszłości będzie trwać tak długo, jak będzie trwać życie. Jest to żywa istota planetarna. Ściślej mówiąc, temperatura, utlenianie, stan skupienia, kwasowość i pewne aspekty skał i wód są utrzymywane poprzez aktywne procesy reakcji przeprowadzane automatycznie i nieświadomie przez florę i faunę, co sprawia że istnienie planety znajduje się w równowadze dynamicznej, homeostazie. [Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Hipoteza_Gai]

Mówiąc prościej: żyjemy na ogromnej wańce - wstańce. Tylko kłopotliwe i tragiczne w skutkach może się okazać, jeśli się nagle wyprostuje, otrząśnie i z niej przy okazji pospadamy. I być może wtedy doczekamy się ropy. Staniemy się nią.


ibsen82, sobota, 26 marca 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz