niedziela, 11 grudnia 2011

Efekt stada spłosonych łowiecek

Jest 17.25. Za kilka minut zakończą się dzisiejsze notowania na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Nic nie wskazuje na to, żeby WIG miał się odbić od dna i przełamać miesięczną już tendencję spadkową. A stracił całkiem sporo, bo prawie 20% w ciągu minionych trzydziestu dni.

Poprzedni tydzień, kiedym zupełnie nieświadom doniosłych zdarzeń w światowych finansach spływał sobie kajakiem Wdą, przypominał nie tylko na polskiej, ale i światowych giełdach zjazd po skoczni narciarskiej. W czasie, gdy wiosłowałem czerwonym wiosłem, piłem piwko i śpiewałem przy ognisku - przytrafił się jeden z dziwniejszych przypadków w historii współczesnej ekonomii.

Od kilku tygodni w amerykańskim kongresie, Republikanie z Demokratami spierali się o kształt amerykańskich finansów publicznych. Demokraci, z prezydentem Obamą na czele życzyli sobie dalszego życia na kredyt – czyli emisji dodatkowej puli obligacji i podniesienia podatków, by mieć za co finansować wsparcie dla różnych demokracji na świecie, reformę służby zdrowia i inne fanaberie. Republikanie – przeciwni tym rozwiązaniom twardo bronili swojego stanowiska – żądali cięć wydatków i zaprzestania zadłużania kraju i żadnych nowych podatków. I słusznie, bo jakby na to nie patrzeć bogactwo tworzy się z oszczędności i inwestycji, a nie życia na kredyt. Jednak na skutek uporu wybrańców Grand Old Party, mądrzy na opak dziennikarze i analitycy finansowi poczęli wypisywać katastroficzną pracę zbiorową pod wspólnym tytułem: „Czy USA zbankrutują?”. No i się zaczęło. Mimo, że Demokraci i Republikanie poszli, koniec końców, na jakiś zgniły kompromis.

Ekonomia w dobie globalizacji przypomina trochę stado owiec i działają w niej prawidła znane już Le Bonowi, gdy pisał „Psychologię tłumu”. Kiedy pasterz się waha, owce idą za instynktem, a ten każe im szukać bezpiecznego – jak im się wydaje schronienia. Że USA to taki pastuch (by nie powiedzieć świniopas) współczesnego świata, cała reszta owieczek patrzy jak się zachowa. A że stał niepewny już dłuższy czas, to owieczki – inwestorzy się rozpierzchli i uciekli w to, co wydawało im się bezpieczne – wycofując się z pastwiska giełdy, a chowając po jaskiniach złota i krzakach franków helweckich - ku rozpaczy młodożeńców i kredytobiorców frankowych windując ich ceny na poziom najwyższy w historii. Obserwując to wszystko, można odnieść wrażenie, że logikę i giełdę wynalazły jakieś dwie różne ludzkości – bo jednego w drugim nie ma za grosz – pisałem o tym kiedyś zresztą w tekście „Globalne Pierdnięcie”.

Logicznym bowiem byłoby, że skoro amerykańscy politycy jakoś się tam dogadali, to wyprzedaż papierów wartościowych powinna się skończyć (skoro już posługujemy się tym pokrętnym rozumowaniem, że jeśli jakieś Państwo ma kłopoty to przedsiębiorstwa również je mają) – ale nie. Do pieca dołożyła w piątek agencja ratingowa Standard's and Poor's, która wykoncypowała sobie, że Stanom należy obniżyć ocenę wiarygodności kredytowej. Paranoja z jaką zareagowały na to dziś rynki (chyba żadna giełda na świecie nie zamknęła się na plusie), była o tyle irracjonalna, co łatwa do przewidzenia. Zastanowić się tylko należy, czy ocena Standard's and Poor's była aby dziełem przypadku.

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy posiadaczem kilku – kilkunastu miliardów dolarów. Chcielibyśmy je jakoś zainwestować, żeby mieć kilkadziesiąt – bo próżność pcha nas ku ścieżce sławy – kto jest najbogatszy na świecie – wiadomo, a my dopiero w drugiej setce i pies z kulawym ogonem o nas nie słyszał. A tu tak: w Europie kryzys, euro leci w dół, ale politycy twardo negocjują, więc może się ruszy w górę, złoto i frank już tak drogie, że pakować się w nie trąci naiwniactwem, kupowaniem na górce i sporym ryzykiem, że się straci. Ale giełdy nurkują - można więc zagrać na spadek, szczególnie, że się wie iż Republikanie nie mogą się zgodzić na podniesienie podatków, bo kongresmen, czy senator, który na to pójdzie, może z automatu szukać innego zajęcia, bo nie dostanie nominacji partyjnej. Zdziwionym jak tu zarobić na spadkach, pędzę wyjaśniać: istnieją takie instrumenty finansowe, które pozwalają zarabiać na lecącym w dół kursie akcji – nazywa się to opcja. Działa jak gra w ruletkę w kasynie – z tą różnicą, że na poważniejszą forsę. Kupuje się więc takich opcji, z dobrą finansową dźwignią (czyli pożycza się na każdego swojego dolara na przykład dziesięć, żeby mieć dobrą „masę” inwestycyjną pieniądza) i czeka, aż kurs spadnie do poziomu, o który się założyliśmy. A tu nagle przykra niespodzianka. Politycy, niby nieugięci w poglądach, wynajdują jakąś trzecią drogę, ścieżynę, której się do tej pory nie dostrzegło. Dźwignie się wzięło dużą - więc w razie wtopy – nie dość, że kasa przepada, to i jeszcze długi zostaną. Co robić? Mając świadomość, że inwestorzy na świecie patrzą jak cielęta na publikowane przez rozmaite agencje ratingi – dzwoni się do kolegi, który akurat piastuje stanowisko dyrektora w jednej z nich. I proponuje, przykładowo miliard, jeśli wymierzy lekkiego klapsa USA. Że każdy ma swoją cenę, a i jakieś poszlaki po temu są - niezawodny, a odpowiednio zmotywowany finansowo kolega dyrektor zmienia rating USA z AAA na AA+. Rynki oczywiście reagują masową wyprzedażą, a wykres kursu staje się linią prostopadłą do osi czasu.

A gdyby się tak na zimno zastanowić, to co właściwie oznacza, że jedna z prywatnych firm obniżyła ocenę USA? Nic. Jedno wielkie zero. Gdyby inwestorzy zwyczajnie olali co tam sobie jakaś agencja gada, nie stałoby się nic. Nawet jeśli taka ocena jest uzasadniona, to degraduje USA do pozycji Belgii, Japonii czy Nowej Zelandii; mówiąc bardziej obrazowo: uczniowi, który miał do tej pory szóstkę z każdego dyktanda, daje się szóstkę minus – bo nie postawił jednego przecinka.

Większość krajów na świecie, prowadzi politykę bardzo nierozsądną polegającą na stałym zadłużaniu się. Jeśliby w podobny sposób funkcjonowały przedsiębiorstwa (albo rodziny), zaciągając długi, po to, żeby je rozdawać na prawo i lewo komu popadnie, by kupić popularność wśród ludzi – dawno mielibyśmy społeczeństwa składające się wyłącznie z bankrutów i żebraków. Że cały świat żyje na kredyt – wiadomo nie od dziś – w końcu, jak twierdzą niektórzy: pieniądze to dług. Każda złotówka, którą mam w kieszeni jest czyimś zobowiązaniem zapłaty. Nie zmienia to faktu, że nawet w tym dziwacznym systemie, gdzie forsa ma wartość hipoteki czyjegoś domu, samochodu lub basenu: Stany, bez problemu będą swoje zobowiązania spłacać. I to długo.

Mali, prywatni inwestorzy pewnie nie zwróciliby nawet uwagi na pomysły S&P. Gdyby nie dwie rzeczy: wiedzą, że opiniom agencji przyglądają się analitycy funduszy inwestycyjnych posługujący się w swoim korporacyjnym, absolutnie niedemokratycznym świecie, procedurami, które każą im nic innego właśnie, jak przyglądać się opiniom agencji. I gdy wiarygodność kredytowa USA spada – sprzedają, a robią tak bo wydaje im się, że spadnie, bo sądzą, że wszyscy zaczną sprzedawać. Małym inwestorom również wydaje się że cena akcji spadnie, bo sądzą, że duzi sprzedadzą – więc sprzedają swoje – pogłębiając tym samym bessę. Gra na giełdzie najbardziej przypomina biesiadną zabawę, gdzie póki gra muzyka, póty ludzie chodzą wokół krzeseł: gdy się zatrzyma – siadają. Tyle, że krzeseł jest mniej niż ludzi i zawsze jest ktoś przegrany. W świecie giełdowym jest nim zwykle ten, kto za późno kupi i za późno sprzeda, a rolę muzyki pełnią wspomniane przesądy i wydawanie się.

Jednak fakt, że opinia prywatnej firmy, którą tak naprawdę mógłby założyć każdy i wypisywać w swoich statystykach dowolne wyssane z palca bujdy*, jest bardziej istotna i wiarygodna dla milionów inwestorów giełdowych na świecie niż potęga gospodarcza, finansowa i militarna jedynego (jeszcze) supermocarstwa – jest bardzo znamienna. Oznacza, że ludzie przestają ufać państwom. Nie chciałbym, by była to pierwsza jaskółka upadku Ameryki – choćby i miał on nastąpić za pięćdziesiąt lat – i jeśli tego doczekam, będę miał ponurą satysfakcję, że eksperyment demokratyczny drugi raz w dziejach nie wypalił.

Kłopoty na giełdzie, mimo że dzięki nowoczesnym instrumentom finansowym jest ona największym kasynem świata, nie są wcale takie wirtualne. Nie wolno zapominać, że akcje, to udział w przedsiębiorstwie – ich angielska nazwa to shares czyli części. Jeśli firma pozyskuje pieniądze na rozwój i inwestycję właśnie z giełdy, to gdy tej kasy braknie, grozi jej stagnacja, albo i recesja, a w najgorszym wypadku bankructwo. A co to dla zwykłego zjadacza chleba oznacza – nie trzeba chyba tłumaczyć.



* - I tak w zasadzie jest – Rosja, która ma większe nadwyżki budżetowe, ma niższy rating niż USA, które ma biliony długów, mimo, że znów na logikę biorąc, jeśli ktoś ma pieniądze, to bardziej prawdopodobne, że je odda niż ktoś, kto chodzi w pożyczonych butach.

Bartosz Sowisło


ibsen82, poniedziałek, 08 sierpnia 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz