niedziela, 11 grudnia 2011

Lektury nie - nacjonalistyczne

Krótko przed wyjazdem z Polski, jednym okiem, jednym uchem, obserwowałem toczącą się na łamach „GW" dyskusję o liście lektur szkolnych. Nazwisk stron nie pamiętam, ale też nie sądzę by były nadzwyczajnie dla sprawy istotne - w przeciwieństwie do poglądów przez nie głoszonych. Podobnie jak w większości bieżących światopoglądowych polemik w Polsce starły się ze sobą dwa przeciwstawne stanowiska, to które określam zwykle mianem „postępowego" i drugie: „konserwatywne". Jak łatwo się domyślić, postępowcy chcieliby głębokiej rewizji kanonu lektur, co pociągnęłoby za sobą przypuszczalnie wymiecenie pozycji „bogoojczyźnianych" i „martyrologicznych", a wprowadzenie w jego miejsce książek nowych i niosących „nowe" wartości: tolerancję dla odmienności, postmodernistyczną niepewność, multikulturowość i według obrońcy powyższego stanowiska: „zmuszające do myślenia".

Faktem jest, że szkoła powinna ewoluować, bo w ciągu piętnastu lat w trakcie których rozhulała się informatyczna rewolucja – szkolnictwo jakoś zasadniczo się nie zmieniło, ale nie w tym rzecz. Zmiana kanonu lektur jest zmianą jakościową w bardzo ograniczonym zakresie – zamianą rogalika z czekoladą na rogalik z dżemem. Zastanowić się tylko należy czy zmiana nadzienia rzeczywiście wyjdzie młodzieży na dobre.

Jeśliby propozycja się przyjęła należy przypuszczać, że wszystkie dotychczasowe nakłady „Pana Tadeusza", „Ogniem i Mieczem", poezje Baczyńskiego, Norwida, dramaty Wyspiańskiego, proza Reymonta czy Żeromskiego posłużyłyby do podpierania przewracających się bibliotecznych szaf wypełnionych... No właśnie – czym?

Pech chciał, że historia naszego kraju, na przestrzeni minionych trzystu lat to jedno pasmo: zmian granic, wojen, powstań, najazdów, konfederacji, upadków i powstawania od nowa państwowości, spisków, zdrad, uderzeń w pysk na odlew od sąsiadów, przemieszanych z kopniakami w tyłek od tychże, wypinania się sojuszników, rządów sprzedawczyków i może 40 lat jako takiej niepodległości (dwudziestolecie międzywojenne i lata nam współczesne – chociaż obecne umiejscowienie Polski w systemie prawnym UE stawia faktyczną niepodległość pod poważnym znakiem zapytania). Skoro tak dużo się na terenie tego kraju działo – trudno żeby pisarze i poeci roztkliwiali się nad egzystencjalnym bólem istnienia (choć i takich mieliśmy), w chwilach gdy samo istnienie jest zagrożone – pisali o tym co było im najbliższe i najbardziej rzucające się w oczy: o kraju i tym co się z nim wyprawia. Nie zmieni tego żaden nowoczesny, kosmopolityczny intelektualista: większość polskiego piśmiennictwa – jest o Polsce – zgodnie z zasadą, że bliższa koszula ciału. Żeby odpowiedzieć na pytanie, czy warto babrać się w brudach przeszłości, jątrzyć rany i zmuszać dzieciaki do brnięcia po strofach trzynastozgłoskowca odpowiem: warto. Szkoła nie służy do uczenia wyłącznie rzeczy łatwych, lekkich i przyjemnych (bo nie byłoby w niej na przykład matematyki), a nasza historia i jej obraz w literaturze ani łatwe, ani lekkie, ani przyjemne nie były.

Lewicowi intelektualiści zadaliby pytanie: po co? Po co w ogóle odnosić się czasach globalizacji i światowego społeczeństwa do kategorii narodu, po co wspominać, że kiedyś nas najechali Rosjanie innym razem Niemcy, a jeszcze innym Szwedzi? Może właśnie lepiej byłoby o wszystkim zapomnieć, zostawić za sobą i poczekać aż w melting pot roztopią się kultury narodowe i narodzi się kultura globalna? Cóż, chyba jeszcze długo, długo nie. Wszyscy w jakimś stopniu jesteśmy nacjonalistami – podobnie reagujemy na flagę, dźwięki hymnu, zwykle staramy się mówić dobrze o naszym kraju, gdy przebywamy za granicami. Ponadto, aby doprowadzić do powstania prawdziwego globalnego społeczeństwa, najlepiej jednolicie zarządzanego trzeba by wyeliminować wpierw różnice w poziomie rozwoju (tak gospodarczego, jak i mentalnościowego) poszczególnych społeczeństw, a na to trzeba jeszcze dziesiątków jeśli nie setek lat (choćby cała Afryka, gdzie pojęcie tożsamości narodowej jeszcze się nawet nie narodziło). Trudno powiedzieć czy dojdzie do tego kiedykolwiek – kraje rozwinięte, wbrew użyciu czasownika w formie dokonanej, są w gruncie rzeczy krajami rozwijającymi się i nie czekają na to aż inne kraje ich dogonią. Jakie są skutki integrowania się w sferze ekonomicznej państw o różnym poziomie rozwoju, obserwujemy właśnie na przykładzie greckiej awantury.

Do tego dochodzi czynnik chyba jeszcze ważniejszy: tak długo, jak przedstawiciele poszczególnych grup etnicznych będą się posługiwać różnymi językami, tak długo nie dojdzie do pełnej integracji – chyba, że ktoś zdecyduje się narzucić jeden język dla całego świata, który zostanie potraktowany gremialnie jako „wspólna mowa" i będzie uczona od de facto urodzenia nowej jednostki. Tak długo więc jak te bariery nie zostaną zlikwidowane – pojecie narodu będzie aktualne, a skoro tak – to należy o nie dbać i pielęgnować – a dzieje się to przez choćby czytanie odpowiednich lektur.

Obejrzałem dziś, po raz trzeci i na pewno nie ostatni, film Ryszarda Bugajskiego „Generał Nil". Nie wiem czy polskie szkolnictwo zabrnęło już na tyle daleko, by umieszczać na liście obowiązkowych lektur filmy – jeśli nie, to ten powinien być pierwszy. Nazwać go wzruszającym, to powiedzieć tyle co nic. Jest wstrząsający. Będąc nauczycielem - wciągnąłbym go do programu nauczania przynajmniej trzech przedmiotów: historii, wiedzy o społeczeństwie i psychologii. Dwugodzinny seans pozwala zrozumieć więcej niż dziesięć przeczytanych książek.

Film pokazuje tak samo dobrze mafijną i bandycką istotę systemu komunistycznego w wydaniu stalinowskim, gdzie na sądowej sali znudzona sędzina mająca zadecydować o życiu oskarżonego, uchyla po kolei każde pytanie jego obrońcy, gdzie Sędzia Sądu Najwyższego boi się umieścić votum separatum w decyzji podtrzymującej wyrok śmierci, gdzie wyrok na Nila zapada w istocie podczas alkoholowej libacji między Różańskim, a radzieckim oficerem, gdzie poczucie niesprawiedliwości i bezradności maluje się nawet na twarzy kata odczytującego postanowienie sądu o powieszeniu skazanego na minutę przed egzekucją, gdzie w końcu używa się całej machiny państwowej do zamordowania człowieka, który wykonywał swoją pracę – w służbie ojczyzny.

Systemu, co trzeba dodać, opierającemu się na hasłach kosmopolitycznej współpracy proletariuszy wszystkich krajów, obiecującym stworzenie „nowego" człowieka, „nowych" systemów wartości, odcięcie się od przeszłości, zerwanie z tradycją itp. (brzmi znajomo?), w którym promowało się i dawało władzę niedouczonym miernotom i drobnym cwaniaczkom. Wiedzieć trzeba też, że mafijna struktura totalnego komunizmu powodowała równanie do poziomu intelektualnego najpotężniejszego, znajdującego się u szczytu piramidy – gangstera wywodzącego się najczęściej z podejrzanego motłochu.

Bierut, którego biografię kiedyś czytałem, i o ile sobie dobrze przypominam, skończył siedem klas. Stalin cztery. Wątpię, żeby w tym czasie zdążyli przeczytać jakiekolwiek lektury i obaj są dowodem, na to co dzieje się z najpiękniejszymi nawet ideami interpretowanymi przez niewyrobione – choćby tradycyjną lekturą – umysły.

A o Fieldorfie i innych wymordowanych bez powodu przez bezkarną (nikt, nigdy nie poniósł odpowiedzialności za śmierć generała) czerwoną swołocz nie wolno nam zapomnieć, tak samo jak nie wolno zapomnieć nam, że ludzie którzy się tego dopuścili, byli takimi samymi jak my Polakami, którym się przytrafiło zapomnieć co znaczy naród.

Bartosz Sowisło

Korzystając z okazji, chciałbym przeprosić za dość długą przerwę w pisaniu i publikowaniu tekstów. Wiele się w moim życiu zawodowym obecnie zmienia - mam bardzo mało czasu.


ibsen82, sobota, 19 listopada 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz