niedziela, 11 grudnia 2011

Jak się w Polszcze turystę skubie

Końcem lipca tego roku dobrnąłem w znoju do urlopu. Planowane od przynajmniej kilku miesięcy dni wytchnienia miały przypaść na spływ kajakowy rzeką Wdą, który poprzedzić miała krótka wycieczka na będącą dla mnie terra incognita kielecczyznę.

Pogoda od samego początku, wyjazdu z rodzinnego miasta o piatej rano zdawała się sprzyjać. Na drogach niewielki ruch a i jakimś cudem udawało się przemierzać Polskę nielicznymi nie rozkopanymi drogami.

Ułożony przez towarzyszącą mi Agatę plan wycieczki przewidywał: opactwo cystersów w Jędrzejowie, zamek w Chęcinach, Kielce, dworek Sienkiewicza w Oblęgorku, Jaskinię Raj (to wszystko niezmordowany w poznawaniu cudów architektury polskiej duch mojej towarzyszki zaplanował na pierwszy tylko dzień), wejście na Łysicę i Łysą Górę dnia drugiego (czyli przemarsz pasmem Łysogór), aby zakończyć trzeciego dnia wycieczką do Krzyżtopora i Wąchocka, gdzie w latach pradawnych ulokowano kolejne cysterskie opactwo.

Plan udało się zrealizować w niemalże stu procentach: opactwo cystersów przyniosło refleksję, że wandalizm i mazanie po murach nie jest naszym nowoczesnym wynalazkiem, bo wyryte w miękkim piaskowcu pięknym kaligrafowanym pismem podpisy i daty wskazywały aż na lata sześćdziesiąte dwiewiętnastego wieku; Oblęgorek, z nagromadzonymi pamiątkami po autorze "Trylogii", przypomniał, że kult jednostki i kanonizowanie za życia Jana Pawła II nie były ani czymś niezwykłym, ani pierwszym w dziejach naszego narodu (szczególnie ciekawa alegoryczna litografia: Sienkiewicz na grobie Rzplitej, oświetlany promieniami bijącymi z serca Jezusowego pisze wiekopomne dzieła); opieprz zebrany w bazylice w Kielcach wskazał na nowe obyczaje w dziejach architektury sakralnej - zakazujące fotografowania wnętrz kościołów; zamek w Chęcinach utwierdził nas w przekonaniu, że wiszące girlandy kabli elektrycznych i telefonicznych, których nijak nie dało się ominąć obiektywem aparatu były stałym elementem wystroju zamków średniowiecznych; a meksykańska knajpa w Kielcach, że wejście do restauracji, zajęcie miejsca przy stoliku i studiowanie karty dań przez dwadzieścia minut nie starczają by zwrócić na siebie uwagę dwóch krążących nieustannie kelnerek i jednego kelnera.

Każde z miejsc, które odwiedziliśmy okazało się żywym dowodem na fakt, że na kielecczyźnie zaszła jakaś przedziwna reforma walutowa, która zmieniła podstawową jednostkę monetarną obowiązujacą na terenie RP z Polskiego Złotego na 5 PLN. Gdzieśmy nie trafili, czegobyśmy nie robili: wszystko kosztowało albo pięć złotych, albo wielokrotność tej sumy.

Na same parkingi pierwszego dnia wydałem sześć pięciozłotówek. Parkingi - wnosząc z informacji na kwitkach - gminne - dzierżawione prywatnym jedno-, bądź kilkuosobowym firmom. Sytuowane są przy tym tak zmyślnie, by zmotoryzowanemu turyście nie przyszło do głowy postawić auto gdzie indziej - bo albo się po prostu nie da, albo jeśliby się bez szkody jakiejkolwiek dało (jak choćby przy drodze dojazdowej do Jaskini Raj) poustawiano zakazy zatrzymywania się, dbając tym samym by dzierżawcom parkingów klientów nie zabrakło. Takie wymuszanie korzystania z usług, które chętnie by się ominęło - nie jest zresztą specjalnością tylko świętokrzyską. W Beskidzie Małym, od chwili gdy na Górę Żar wybudowano kolejkę linową postawiono zakaz wjazdu na drogę wiodącą na sam jej szczyt. Gdym go raz zignorował zostałem zatrzymany przez patrol policji i zawrócony na dół, a młody pan sierżant z ironicznym uśmiechem wyjaśnił mi, że chodzić na górę nie muszę - mogę przecież skorzystać z kolejki. Kosztowała wtedy 10 PLN od osoby - a samorząd ustawiając znak zamknął istniejącą i funkcjonującą przez przynajmniej 30 lat drogę publiczną wybudowaną za pieniądze nie kogo innego jak podatników, którzy przecież powinni mieć prawo do bezpłatnego z niej korzystania.

Jaskini Raj w końcu nie zwiedziliśmy. Wyczerpała się moja cierpliwość, gdy dowiedziałem się, że po zapłaceniu kolejnej pięciozłotówki za parking, przyjdzie mi zapłacić jeszcze dychę od głowy za wejście do groty i nie będę mógł sobie w niej nawet pstryknąć pamiątkowej fotki. Nagabywana bileterka mruknęła coś o konserwatorze przyrody. Gdyby jeszcze nie wolno było używać flesza - zrozumiałbym, że szkodzi to jakimś ciemnolubnym zwierzątkom, ale zakaz był całkowity: choć nowoczesne cyfrówki pozwalają robić zdjęcia z ISO rzędu kilku tysięcy, bez znaczącej utraty jakości obrazu, poprawnie doświetlone nawet w półmroku. Ciekawe, że konserwatorowi i kryjącym się w zakamarkach podziemi stworkom nie przeszkadzają setki przewalających się dziennie przez Raj turystów. A może jaskinia jest obiektem wojskowym? Schronem na okazję wojny nuklearnej?

Jeszcze ciekawsze kuriozum zanotowaliśmy następnego dnia po wejściu do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Jak za wszystko tak i za nie musielismy, rzecz oczywista, zapłacić. Gdyśmy po przejściu Łysicy usiedli na drewnianej ławeczce koło sklepu w jakimś wysokim przysiółku i nabierali sił na dalszą część drogi wyjąłem z ciekawości bilet do ŚPN i zacząłem go z ciekawości oglądać. Na rewersie dostrzegłem pisaną małym drukiem informację "Opłata nie obowiązuje osób zmierzających do miejsc kultu religijnego". Zadumani nad tym faktem doszliśmy do dwóch wniosków. Po pierwsze: turystów się dyskryminuje, a pielgrzymom daje przywileje, po drugie następnym razem trzeba się będzie podać za pielgrzymujących właśnie, co nie powinno być trudne, jako że w Górach Świętokrzyskich, wszystko jest przecie (począwszy od nazwy samego pasma) "święte". Wyszliśmy z miejscowości Święta Katarzyna, na Łysicę, którą zwą czasem tak samo jak i pierwszą na naszym szlaku miejscowość, a szliśmy na Łysą Górę, czyli Święty Krzyż, z klasztorem, kalwarią i kościołem - pretekstów brakować więc nie powinno.

Na Święty Krzyż można zresztą wjechać. Tak do klasztoru, jak i do stojącej nieco powyżej wieży (chyba telefonii komórkowej, albo telewizyjnej) prowadzi szeroka, gładka i asfaltowa droga. Niestety: nie każdy godzien jest po niej jeździć. Auto trzeba zostawić ze dwa kilometry niżej na płatnym (a jakże) parkingu, a resztę trasy albo przebyć per pedes pocąc się na wzniesieniach ku chwale Pana, albo wynająć dorożkę by pocił się za nas koń, bądź wsiąść w traktorek przerobiony na odpustowy pociąg i wjechać sobie bez zmęczenia na górę.

Coraz mniej dziwi mnie, że znajomi wybierają zagraniczne wczasy, gdzie za niewielką dopłatą mogą wyjechać z klimatyzowanego hotelu, klimatyzowanym autobusem i pooglądać sobie na przykład Piramidy, czy Luksor. Bezpardonowe łupienie turystów w Polsce musi przekraczać możliwości finansowe coraz większej ilości Polskich rodzin. We dwie osoby, by zwiedzić tylko kielecczyznę, na same bilety wstępu i parkingi wydaliśmy ponad dwieście złotych. Czteroosobową rodzinę taka trzydniowa wycieczka (nie licząc jedzenia, paliwa, noclegów) kosztowałaby dwakroć tyle, czyli mniej więcej szóstą część średniego miesięcznego wynagrodzenia (netto). Sporo, prawda?


 ibsen82, czwartek, 15 września 2011; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz