niedziela, 11 grudnia 2011

Jak się w Polsce gasi pożar

Krótko przed świętami Wielkiej Nocy w 2010 roku zasiadłem w pierwszym rzędzie Airbusa A320 lecącego z Katowic do Madrytu. W planach miałem zwiedzić: Valladolid, Santiago di Compostela i La Corunę. Najciekawsza przygoda tego wyjazdu miała jednak miejsce na kilka minut po tym, gdy różowy samolot wystartował z Pyrzowic.

Co kibic wiezie w torbie

Obok mnie zasiadło kilku nadzwyczaj malowniczych dżentelmenów, których stroje wskazywały na sportowe upodobania, sylwetki na wiele godzin spędzonych na siłowni, a twarze na bardzo bogatą przeszłość. Czaszki mieli ogolone - w przeciwieństwie do twarzy - a upodobania kulinarno – trunkowe sprowadzały się do miniaturowych buteleczek Johny'ego Walker'a, po cztery euro sztuka, które opróżniali z zadziwiającą sprawnością i zaciekłością. Alkohol rozwiązuje języki, szybko więc postanowili się ze mną zaprzyjaźnić i wciągnęli mnie w jedną z bardziej interesujących konwersacji jakie miałem okazję odbyć w swoim dotychczasowym w życiu.

Panowie, gdy tylko prześwietlili moją przeszłość pod kątem wspierania określonych klubów piłkarskich i gdy okazało się, że pod koniec podstawówki obnosiłem się z biało niebieskim szalikiem z logo jednego ze śląskich klubów uznali mnie prędko za swojaka i przyznali się, że do Hiszpanii lecą w charakterze... przyszłych gwiazd kina. Istotnie, kilka rzędów za nami miejsce zajął reżyser i operator kamery w jednej osobie, który po nakręceniu biograficznego filmu o Ryśku Riedlu, wziął się za temat kontrkultury kibicowskiej.

Program zwiedzania mieli nieco inny niż mój. Można by go określić mianem sportu ekstremalnego: mecz na stadionie Atletico Madryt z którym to klubem ich klub trzyma europejską sztamę, ustawka w lesie koło Pampeluny i jeśli by ją przeżyli – zwiedzanie Barcelony.

Rzecz jasna, najbardziej zaciekawiła mnie ustawka – szczególnie, że wszyscy zbliżali się już na oko do czwartego krzyżyka. Na moje pytanie, czy nie są już na to za starzy, siedzący najbliżej mnie odpowiedział:

- Stary... Wiesz jaki ja potem grzeczny w domu jestem? Mam trzydzieści osiem lat, dla mnie to już końcówka, ale jaka żona zadowolona gdy się tak wyżyję poza domem. A w ogóle, to wiesz kto z nami jedzie?

- No wiem – odpowiedziałem – ten reżyser...

- No on też, ale wiesz kto z nami jeszcze jedzie? Nigdy nie zgadniesz.

Przeskanowałem przestrzeń w pobliżu w poszukiwaniu jakiejś znanej twarzy i rzuciłem nazwiskiem dość znanego piłkarza grającego w latach pięćdziesiątych w tym klubie. Obecnie będącego pewnie koło osiemdziesiątki. Łysa, poznaczona bliznami czaszka pokręciła się w prawo i w lewo.

- Mówiłem, że nie zgadniesz. Ale ci powiem – i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu – Jedzie z nami... Adolf Hitler.

Zrobiłem wtedy jakąś krytyczną uwagę na temat ilości whisky, którą wypił. Ale oryginalny towarzysz podróży szybko wyjaśnił:

- Kolega, wiesz, ten co siedzi pod oknem. Jest takim trochę, no, neonazistą...

Moi bohaterowie mogą wydawać się czytelnikowi śmieszni. Dorośli ludzie tłukący się po łbach w zasadzie bez powodu, jadący do Hiszpanii z portretem Hitlera. Czy ocenilibyśmy ich jednak tak samo surowo, gdyby bili się na ulicach w interesie społeczeństwa, przeciwko zachłannym zakusom rządzących, którzy nie mają innego pomysłu na naprawę finansów publicznych jak tylko zedrzeć dodatkowe kilka miliardów z ludzi?

Ubezwładnieni internetem

W czasach w których żyjemy, w społeczeństwie w którym nas umieścił los, coraz już mniej takich ludzi. Może to i dobrze, bo na ulicach spokojniej i bez strachu można przejść przez park w nocy. Zresztą, sądząc może trochę po pozorach – moi współtowarzysze podróży nie sprawiali wrażenia takich, którzy zaatakowaliby na ulicy kogoś z chęci zysku, czy bez powodu. Wymyślili sobie jakąś dziwną jednoczącą ich ideologię opartą o klubowe barwy i uznali ją za atrakcyjną na tyle, by okładać się w jej imię po lasach łańcuchami i stylami od łopat.

W wysokorozwiniętych społeczeństwach, coraz mniej jest już idei, które pociągnęłyby za sobą ludzi tak dalece, by dali się za nie może nawet nie zabijać, ale w ogóle narażać na jakikolwiek dyskomfort. Są oczywiście wyjątki, jak choćby niedawne zajścia w Londynie, czy Rzymie. Wyjątki jednak, jak mówi przysłowie, potwierdzają regułę.

Sporą rolę w katalizowaniu negatywnych emocji społeczeństwa, pełni Internet. Ekspresja frustracji, którą dawniej realizowałoby się na przykład demolując ulice, urządzając przewroty, walcząc z policją, czy dokonując zamachu na znienawidzonym polityku, przeniosła się do sieci. Mimo wszelkich dobrodziejstw jakie niesie ze sobą Internet, stał się znakomitym wentylem bezpieczeństwa dla polityków, którzy mogą robić w zasadzie co im się żywnie podoba bo napięcia, niechęć i agresja w znacznej mierze realizują się na forach, w komentarzach pod artykułami, czy wypowiedziami, w blogach... Przypuszczam, że gdyby nie ten postmodernistyczny Hyde Park ilość ulicznych ruchawek przeciwko postępowaniu rządzących byłaby znacznie większa. A tak: wygadają się, wywrzeszczą milcząco katując klawiatury i będzie spokój.

Coś jednak się zmienia. Mimo, że Internet w jakiś tam sposób daje możliwość neutralizacji negatywnych emocji, po niedawnym expose Tuska można odnieść wrażenie, że Rząd się boi.

Rząd się boi

Wyborcza.biz zamieściła niedawno artykuł: „Rząd zaciska pasa”. I owszem zaciska, tylko nie sobie, a obywatelom i nie pasa, a pętlę. Na szyi. O ile zapowiedzi zrównania wieku emerytalnego i podniesienie go można jeszcze jakoś zrozumieć, o tyle podnoszenie praktycznie wszystkich podatków – w tym akcyzy na olej napędowy, która wpłynie na ceny wszystkiego co trzeba transportować – to już rozbój w biały dzień. Szczególnie, że w exposee nie padło ani słowo na temat np. redukcji zatrudnienia w administracji publicznej ( a jest tych darmozjadów 640 tysięcy – cztery razy więcej niż za Jaruzelskiego i co gorsza, będą pracować do 67 roku życia, czyli trzeba im będzie dłużej płacić pełną pensję!), prywatyzacji, bądź likwidacji ZUS, czy racjonalizacji wydatków publicznych. Rząd nie oszczędza - Rząd zabiera się za rabowanie tego co obywatelom jeszcze zostało i wie, że obywatelom może się to przestać podobać. Wie Internet katalizujący frustrację nie jest rozwiązaniem ostatecznym, a jedynie środkiem, który podnosi temperaturę wrzenia, ale nie spowoduje, że wrzenie nigdy nie nastąpi. Rząd wie, że ludzie mogą w końcu wyjść na ulice Warszawy, tak samo jak wyszli niedawno na ulice Rzymu.

Dziwnym zbiegiem okoliczności, w tym samym wystąpieniu, w którym obiecuje się wszystkim ciężkie lata, podwyższone podatki i wydłużoną pracę, pod koniec padają zdania o podwyżkach dla policjantów i żołnierzy.

Kolejnym dziwnym zbiegiem okoliczności, Pan Prezydent po zadymie z 11 listopada proponuje nagle zakaz zasłaniania twarzy podczas zgromadzeń publicznych. Ciekawe, że dzieje się to akurat teraz, ciekawe, że nikt nie zaproponował tego przez minione dwadzieścia lat: gdy protestowali górnicy, gdy kibice podpalali stadiony, gdy Lepper urządzał zadymy końcem lat dziewięćdziesiątych. Propozycja zakazu pojawia się akurat teraz, gdy dwie małe grupki ekstremistów pobiły się w trakcie święta niepodległości, a tuż po exposee, które przewiduje na wszystkie problemy tylko jedną receptę: podnieść podatki i kazać ludziom dłużej pracować.

Teoria walki z pożarem

Są grupy ludzi, którzy muszą się wyżywać używając fizycznej przemocy, którym nie wystarczy marudzenie online, czy offline. Stanowią margines - jak moi znajomi z samolotu – gdy czasy są spokojne. Gdy jednak sytuacja się pogarsza i wini się za nią (nie bez powodu zresztą) nieudolną politykę Rządu margines się poszerza i wtedy najbardziej namacalnym przedstawicielem Władzy, któremu można wymierzyć kopa, albo rzucić w niego kamieniem jest policjant. Ten właśnie glina, stojąc w kordonie, w kasku, z tarczą i pałą naprzeciw tłumu, gdy wokół latają kostki brukowe i gdy wie, że ludzie Ci wyszli na ulice w słusznej sprawie, ma nie mieć wątpliwości, kto mu płaci i kogo ma bronić. Szczególnie, że w tłumie stojącym naprzeciw może ujrzeć sąsiada, albo kuzyna. Im więcej dostanie pieniędzy – tym mniej skrupułów i tym mniejsza pokusa, żeby nie stawić się na służbę.

Żeby tego było mało: w ramach ściślejszej integracji europejskiej, już od kilku lat funkcjonuje wewnątrz UE formacja o nazwie Eurogendfor (European Gendarmerie Force). Polska jest krajem partnerskim tego projektu. Są to siły porządkowe, które mają uprawnienia do działania na terenie dowolnego kraju sygnatariusza. Oznacza to, że jednostka francuskiej żandarmerii umieszczona na terenie Polski ma dokładnie takie same uprawnienia jak polska policja. Wniosek jest prosty: jeśli polscy policjanci nie zechcą pałować, albo polewać wodą z armatek polskich demonstracji – sprowadza się Francuzów, którzy takich skrupułów mieć już nie powinni. Jednym z trzech głównych celów Eurogendfor jest bowiem dbanie o porządek publiczny (można poczytać na www.eurogendfor.eu).

Rząd, powtórzę raz jeszcze, grozi społeczeństwu paluszkiem, daje do zrozumienia: siedźcie w domach, jeśli wyjdziecie na ulice z nieczystymi intencjami i zasłoniętą twarzą zamkniemy Was nim zdążycie cokolwiek zrobić.

Pożar na światowych rynkach zbliża się do polskich granic. Złotówka leci na łeb na szyję bez wyraźnego powodu i jeśli ta tendencja się utrzyma, wkrótce odczujemy to wszyscy przy najbliższych zakupach, gdy przyjdzie nam zapłacić więcej za pomarańcze, banany, czy jakikolwiek inny towar, który został sprowadzony zza granicy i za który importer zapłacił unijną walutą, na to nałoży się jeszcze wzrost cen spowodowany wyższymi cenami paliwa, za sprawą podatku od kopalin podrożeje energia elektryczna. Gdy ludzie zorientują się, że pieniądze w ich portfelach to coraz mniej warty papier i gdy okaże się, że jest tego papieru nie dość by spłacać kredyt mieszkaniowy zaciągnięty w obcej walucie okaże się, że siedzenie w domu i wylewanie żalów na forach internetowych nie starcza i wybuchnie pożar. Rząd Tuska nie udaje nawet, że ma zamiar próbować zapobiec temu pożarowi, szykuje się do gaszenia. A pierwsza zasada walki z ogniem mówi: walcz agresywnie.




ibsen82, niedziela, 27 listopada 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz