niedziela, 11 grudnia 2011

Deutschland, Deutschland

Nam Polakom, Niemcy kojarzą się zwykle jako ostoja spokoju, porządku publicznego, praworządności i poukładania. Co zresztą chętnie potwierdzają nasi rodacy, którym przyszło pewien czas spędzić za Odrą. Peany na cześć organizacji państwa i życia społecznego nie są niczym nadzwyczajnym. I poniekąd - w naszych powierzchownych obserwacjach - mamy rację. Przy czym aż dziw bierze, jeśli przyjrzeć się ilości paranoi, którym ulega ten naród.

Chyba najbardziej dla całego świata dotkliwym przykładem niemieckiego obłędu był wybór niejakiego Adolfa H. na kanclerza i wszelkie wynikające z tego faktu konsekwencje. Historia znana, obfitująca w nagłe zwroty akcji, zdrady, przymierza, ponowne zdrady, tajne porozumienia i konferencje, z każdą zgłoską pisaną litrami głupio przelewanej krwi. I do tej pory wierzyć się nie chce, że przedstawiciele najbardziej bodaj kulturalnego narodu Europy dawali się wysyłać milionami na front, jak cielątka na rzeź, mordując przy okazji kilkadziesiąt milionów innych, którzy mieli akurat pecha nosić w kieszeni paszport wydany przez wraży Rzeszy rząd.

Druga wojna odbija się Niemcom nieznośną czkawką i wraca palącą zgagą, mimo, że od jej zakończenia minęło już grubo ponad sześćdziesiąt lat. Bo jeśli na to spojrzeć spokojnie to: Jankesi dalej stacjonują na terenie Bundesrepubliki; w hymnie brakuje dwóch pierwszych zwrotek; Niemcy są głównym płatnikiem UE (można przypuszczać, że jest to rodzaj "cichej" rekompensaty za zniszczenia wojenne); za eksponowanie symbolu swastyki - choćby nawet na modelu statku wojennego z okresu drugiej wojny - idzie się do paki (przez co ostatnio nie mogłem poczytać w Deutsche Bahn "Vaterland" Roberta Harrisa - wydawnictwo Amber umieściło było faszystowski symbol na okładce); a jeśli zagadnąć dowolnego Niemca i poruszyć tematy tyczące się historii najnowszej, to będzie albo grzecznie milczał albo zacznie, niezręcznymi komunałami, się tłumaczyć, że owszem wojna to było i to Niemcy właśnie są za nie odpowiedzialnu. Mówiąc krótko: niemiecki kręgosłup przetrącono, a co było w nim pruskiego i nacjonalistycznego - wyrwano, rzucono na stos, a popioły rozsypano na cztery strony świata. Amen.

Niemieckie paranoje ostatnich lat są nieco inne i nie polegają już na wybieraniu na stanowiska kierownicze w państwie niewysokich, czarnowłosych aryjczyków z wąsikami, obiecujących Lebensraum na wschodzie i Tysięczną Rzeszę Trzyletnią.

Niemcy boją się o zdrowie.

W 2009 kiedy spłoszyliśmy się kichających świń i roznoszonego przez nie rzekomo wirusa AH1N1, panika ogarnęła również naszych zachodnich sąsiadów. Nie do tego stopnia wprawdzie co Ukraińców, którzy masowo zaczęli nosić na twarzach quasi – przeciwgrypowe maseczki, które miały na celu głównie poprawę samopoczucia nosiciela, ale niemiecki rząd zafundował sobie i obywatelom szczepionki dla bagatela 60% populacji. Jak się z grubsza oblicza, pięćdziesiąt milionów zastrzyków (z których zużyto co dziesiąty) kosztowało niemieckiego podatnika prawie pół miliarda kolorowych europapierów. Jeżeli spec ds. PR koncernu farmaceutycznego, który wykreował całą tą historię i umiejętnie spłoszył stado owiec nie dostał w premii miesięcznej willi z basenem nad Morzem Śródziemnym i najnowszego Aston Martina, to może się czuć pokrzywdzony, wstąpić do Solidarności '80 i rozpocząć palenie opon w sekretariacie swojego szefa.

Skoro już przy zdrowiu jesteśmy, pozwolę sobie zaburzyć nieco chronologię niemieckich paranoi ostatnich lat. Piszę ten tekst w Niemczech właśnie, a konkretnie w pociągu relacji Hamburg – Dortmund (w wagonie numer siedem drugiej klasy, jeśliby to kogokolwiek interesowało). Podobną podróż, jeno w przeciwnym kierunku, odbyłem dwa dni temu. Zaczyna się tu właśnie długi weekend - toteż wagon nabity, że krew na szybach, pijaną młodzieżą. Gazety od kilku dni, nagłówkami, odliczają ilość śmiertelnych ofiar niedomytych ogórków. Nie wiem na jakiej liczbie się skończy ani jak krwawe żniwo zbierze śmiertelna odmiana coli, ale zanosi się na to, że kilka tysięcy rolników i przedsiębiorców może pójść z torbami. Kiedy bowiem przyleciałem do Dortmundu w poniedziałek, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w kanapkach, które kupuję tam zwykle na dworcu (od 1,8 do 2,4 euro za sztukę) – czegoś brakuje. Po kilkuminutowej kontemplacji dotarło do mnie, że ze wszystkich kanapek usunięto sałatę (innych warzyw tych kupionych przeze mnie nie było, a do pozostałych nie zaglądałem). Żeby było jeszcze śmieszniej: tak w hotelu, gdzie zwykle opycham się wędzonym łososiem na śniadanie, jak i w stołówce pracowniczej zakładów Airbusa, gdzie jadam obiad – ani śladu surowych warzyw! W hotelowej restauracji można do woli napychać się bekonem, jajkami, rybami i wędlinami, ale żeby choć jeden, nędzny koktajlowy pomidorek... Co to to nie. Nawet z Airbusowej kantyny zniknęły propagandowe ulotki o przewadze sałatek nad pommes frites. Złośliwie dodam, że umieszczane nie bez przyczyny - jeśli rzucić okiem na przeciętną masę pracownika przemysłu lotniczego.

Z wypowiedzi różnych medialnych speców ds. zdrowia wynikałoby, że umycie warzyw w większości wypadków wystarcza, żeby się colą nie zatruć. Czyżby więc Niemcy sami siebie uważali za naród brudasków?

Niemcy boją się atomu

Najbardziej dotkliwą dla Niemców, a niezrozumiałą dla mnie i chyba większości trzeźwo myślących ludzi, będzie najnowsza paranoja – atomowa. Nie wiedzieć czemu, ale Niemcy wystraszyli się problemów w elektrowni atomowej Fukushima znajdującej się na drugiej półkuli, w Japonii, leżącej przecież na pograniczu dwóch płyt kontynentalnych, w rejonie sejsmicznie bardzo aktywnym – gdzie, jak sądzę, przy trzęsieniu ziemi poniżej pięciu stopni w skali Richtera nie przerywa się nawet przebierania niemowląt.

Trudno powiedzieć gdzie, ale gdzieś rozumowaniu serwowanym własnym obywatelom, jak i opinii publicznej w krajach ościennych - brakuje przynajmniej jednego ogniwa. Jeśli bowiem warunki, w jakich znajdują się japońskie i niemieckie elektrownie atomowe są diametralnie różne – zważywszy na fakt, że w Badenii, Bawarii, Brandenburgii czy gdziekolwiek jeszcze w Bundesrepublice najsilniejsze trzęsienia ziemi to te powodowane przez wydobycie węgla kamiennego – coś tu nie gra. Tym bardziej, że japońska elektrownia przetrzymała najsilniejszy notowany w tym kraju paroksyzm skorupy ziemskiej – i sam fakt, że na dzień dobry nie rozsypała się w proch i pył daje doskonałe świadectwo japońskim projektantom i budowniczym. Co jeszcze dziwniejsze: Rząd Federalny zamykając elektrownie, pozbawia się nagle prawie jednej piątej energii. W jaki sposób ma zamiar uzupełnić deficyt nie rujnując gospodarki i nie uzależniając się od sąsiadów? W jaki sposób ma zamiar zwiększyć produkcję energii nie zwiększając tym samym emisji CO2 co, tym razem dzięki paranoi internacjonalnej, zaowocuje sporymi karami?

I żeby było ciekawiej nie tylko niemiecki rząd zachowuje się jakby przespał lekcję o wnioskowaniu (co jeszcze byłoby zrozumiałe – rządzący tak mają, że zachowują się jak z innej planety). Ale i w rozmowach ze zwykłymi Niemcami da się wychwycić pewną schizofreniczną dwoistość: z jednej strony wiedzą, że tak naprawdę alternatywy nie ma, bo węgiel, ropa i gaz kiedyś się skończą, a z drugiej strony idą głosować na SPD i Zielonych „bo po Fukushimie musimy uciekać od atomu”. Obydwa poglądy usłyszałem z ust tej samej osoby, wypowiedziane na jednym niemal oddechu.

Wyjaśnienia nasuwają się aż trzy: realne, spiskowe i spiskowo - fantastyczne.

Realne, to takie, że Merkel sobie pogada, jej następcy również, a prąd jak płynął z elektrowni atomowych, tak będzie sobie płynąć jeszcze przez długie lata. Ludzie muszą sobie pogadać – w końcu zapomną, a przez deklaracje niezgodne z ludowym widzimisię można stracić kilka puntów w sondażach.

Spiskowe – ktoś na tym skorzysta. Skoro należy ograniczać pozyskiwanie energii z kopalin, atomowa jest be – wygrają producenci wiatraków, elektrowni zasilanych biomasą, farm słonecznych itp. I trzeba tylko było poczekać na odpowiedni moment kiedy społeczeństwo jest gotowe płacić więcej za energię pozyskiwaną w ten sposób ergo: kiedy poparcie dla atomu spadnie. Fukushima plus trochę umiejętnej propagandy i fertig. Swoją drogą widziałem dziś w hamburskim metrze całkiem ładną reklamę takiej ekologicznej firmy, gdzie na kilku obrazkach piktogram oznaczający radioaktywność, krok po kroku przepoczwarzał się w wiatrak.

I hipoteza spiskowo – fantastyczna: Niemcy wiedzą coś, czego reszta świata nie wie. Na przykład, że wkrótce znajdziemy się w strefie sejsmicznie aktywnej. Korespondowałoby to nieźle, z pewnym niemieckim miniserialem pt. „Wulkan”, gdzie ospałą mieścinę obraca na nice bohater tytułowy. Zresztą niedawno obiła mi się o uszy wzmianka, że gdzieś w Badenii, na dnie jednego z jezior, aktywność przejawia jakiś wulkanik. Ponoć woda w jeziorze mieszczącym się w jego kraterze zajeżdża nieco siarką.

Mając zatem na uwadze niegdysiejsze niemieckie odpały - te dzisiejsze zdają się całkiem niewinne.




 ibsen82, czwartek, 02 czerwca 2011; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz