niedziela, 11 grudnia 2011

Dysmózgowie

Zdarzyło się ostatnio, że słuchałem radia. Musiało to być w okolicach matur próbnych, albo innego istotnego wydarzenia szkolnego, bo trafiłem na wypowiedź pewnej roztrzęsionej matki gardłującej o nieczułości, niezrozumieniu i nie dawaniu równych szans jej dziecku, które cierpi na dyskalkulię. Nieznane mi słówko obudziło czujność. Uszy, które mam przecie niemałe przestawiły się na odbiór, w mózgu wcisnął się guziczek z napisem "Rec". Dowiedziałem się, że nie jestem matołem matematycznym, jak całe dotychczasowe życie sądziłem - a po prostu jestem chory.

Za czasów gdy chodziłem do liceum (w tym roku pierwsza poważniejsza rocznica matury - dziesiąta), w ostatniej klasie wielką popularność zdobywały różne "dys". Dysleksja, dysgrafia, dysortografia. Świstek, diagnozujący jeden z "dysów" można było kupić za sto kilkadziesiąt złotych, a dawał święty spokój na maturze z języka polskiego, gdyż nie trzeba było przejmować się wówczas ortografią. Ortografię mamy jaką mamy - bez znajomości historii języka, aż do praindoeurpoejskich korzeni - absolutnie nielogiczną i niestety ale z zasadami poprawnej pisowni trzeba się albo opatrzeć (czyli czytać), albo wykuć na pamięć wszystkie reguły i wszystkie od nich wyjątki. Potrafi to zrobić nawet zdiagnozowany, prawdziwy dyslektyk, przekonywałem się przez dobre siedem lat, gdy obserwowałem, jak z ludzi mylących "p" z "b", czy "c" z "dz", moja matka (polonistka) robiła mozolnymi ćwiczeniami i dyktandami zupełnie normalnie piszące osoby. Tylko, że sporo przy tym roboty - w porównaniu z umiarkowaną kwotą odsuwającą wszystkie te problemy w niebyt.

Przypuszczam, że łatwo byłoby dojść do tego, kto przedstawia lewe zaświadczenie o dysleksji, a kto nie. W wikipedii można znaleźć zbiór symptomów, które brane pod uwagę łącznie pozwalają zdiagnozować to schorzenie. Tylko, jeśli da się to zdiagnozować, a następnie,na co wskazuje praktyka, leczyć ciężką pracą - po jaką cholerę wystawiać zaświadczenia? Od chwili gdy człowiek uczy się czytać i pisać do momentu zdawania matury mija ponad dziesięć lat - wystarczająco dużo czasu by problem odkryć, ustalić przyczynę i usunąć, jeśli ktoś (bardziej rodzic niż dziecko) popełni grzech zaniechania, to już trudno.

Dziwnym trafem o dyskalkulii zrobiło się głośno, gdy wrócono do pomysłu obowiązkowej matury z matematyki. W którymś z artykułów wyczytałem, że to z kolei schorzenie objawia się między innymi tym, że uczeń rozumie zadanie, wie jak je wykonać, ale na przykład zamiast 101 pisze 1001. Niełatwo mi zrozumieć, jak może się taka rzecz dziać sama, ale nawet jeśli... O ile dobrze sobie przypominam, ze szkoły średniej, większość zadań skonstruowana była w taki sposób, że gdy popełniło się błąd rachunkowy, nagle zaczynały wychodzić dziwne liczby: ułamki z okresem w nieskończoności, zera w mianowniku itp. Dzięki temu łatwo było wychwycić miejsce pomyłki, wrócić do niego, skorygować i rozwiązywać sobie dalej skracając do jedynek, otrzymując ładne i okrągłe liczby. Poza tym, umówmy się, zeszłoroczna matura z matmy na poziomie podstawowym była kpiną z egzaminu dojrzałości. Nawet mi, mimo upływu dziesięciu lat od kiedy zmuszany byłem rozwiązywać zadania algebraiczne i geometryczne nie sprawiła problemu. A na moim świadectwie maturalnym, obok nazwy królowej nauk dumnie widnieje (tylko): dostateczny. I tak dany z łaski na uciechę, bo matematyk uznał, że dłuższe przetrzymywanie mnie w liceum i tak nie zmieni faktu, żem z jego przedmiotu tępy.

Dyskalkulików w populacji jest ponoć jeden procent. Ciekaw jestem do ilu wzrośnie ich liczba w nadchodzących latach.

Sporo przesadzone wydają mi się więc wszelkie genetyczne przyczyny niemożności, czy to poprawnego pisania czy liczenia. Przyczyna luk w wiedzy i umiejętnościach leży moim zdaniem w większości w: źle ułożonym programie nauczania, źle rozumianym egalitaryzmie i w zwykłych ludzkich ułomnościach czyli, nazwijmy po imieniu: lenistwie.

Historyjka, którą opiszę ma już parę lat. Sytuacja mogła się nieco zmienić od tej pory. Oglądałem kiedyś klasówki uczniów trzeciej klasy szkoły podstawowej. Zdumiony byłem jak bardzo trudnych rzeczy wymaga się od dzieci na tak wczesnym poziomie rozwoju osobniczego. Klasówki pełne były terminów takich jak: przydawka, dopełniacz, rodzaj męski, żeński, męskoosobowy, tryb dokonany, niedokonany, trzecia osoba liczby pojedynczej... A wszystko napisane w taki sposób, że miałem poważne wątpliwości, czy czytam łaciński alfabet. Litera "S" zawinięta nie w tą stronę, "E" będące swoim lustrzanym odbiciem... Logika zdaje się mówić, że nim się człowiek nauczy biegać, dobrze byłoby, żeby chociaż umiał stać na dwóch kończynach - ciągnąc tę analogię: około 80% uczniów piszących owe klasówki nie umiało nawet raczkować. Po co uczyć dzieci trudnych terminów gramatyki opisowej, gdy nie umieją się jeszcze posługiwać piórem czy długopisem? Czy nie lepiej poświęcić te trzy lata wstępnej nauki, na wyćwiczenie umiejętności kaligrafii (i przy okazji pisania na klawiaturze), poprawnego, szybkiego czytania? I dopiero na tym solidnym fundamencie budować dalej? Wiadomo, że część opanuje te umiejętności prędzej, a część wolniej, ale... I tu pora przejść do źle rozumianego egalitaryzmu.

Egalitaryzm, to od franc. egal, l'egalite - równość. Należy sobie przyswoić, raz i na zawsze, że ludzie nie są sobie równi, w żadnej dziedzinie życia. Nigdy nie byli i nigdy nie będą. A szkoły, muszą niestety wprowadzać brzydką i opłakaną w skutkach "urawniłowkę". Słabych uczniów próbuje się za wszelką cenę podciągać (co akurat chwalebne), ale tym samym inteligentniejsi równają w dół, albo stoją w miejscu. Efekt jest następujący: uczniowie słabi korzystają zwykle choćby i niewiele, ale frustrują się bo nie umieją aż tyle co ich koledzy, uczniowie mocni frustrują się - z nudy. Innym przejawem tego edukacyjnego egalitaryzmu jest, że wszyscy muszą nagle mieć maturę, a już najlepiej ukończone wyższe studia. Pytam: po co? Czy naprawdę elektryk, mechanik samochodowy, budowlaniec, malarz pokojowy, stolarz, metaloplastyk, sprzedawca w sklepie, żołnierz, operator wtryskarki albo rolnik musi mieć wykształcenie średnie? Czy nie wystarczy dobre przygotowanie zawodowe, a później w razie konieczności przekwalifikowanie? I nie jest to wartościowanie w kategoriach: lepszy - gorszy. Ludzie są z natury różnorodni i jak mówiła stara piosenka: "najważniejsze być artystą w swoim fachu". Zresztą ponoć decyduje rynek - proszę porównać zarobki spawacza z zarobkami dyrektora szkoły.

Prawdziwe bądź rzekome "dys - schorzenia" to tylko jeden ze wspólnych mianowników dla równania, gdzie po drugiej stronie stoi idea "równych szans". Pytanie brzmi: na ile fair względem wszystkich tych, którzy albo są zdrowi, albo podjęli wysiłek zniwelowania efektów schorzenia, jest akceptowanie zaświadczeń, bądź tworzenie odrębnych, łatwiejszych egzaminów, które później mają identyczną wartość, jak egzamin "zwykły"? Jeśli mimo podejmowanych wysiłków, schorzenie nie ustępuje - niestety ale trudno - tak jak z brzydkich kobiet nie robi się modelek, tak ktoś kto nie umie liczyć nie powinien zdać egzaminu z matematyki. Bo czy ktoś, że posłużę się ulubionym przykładem p. Janusza Korwina - Mikke, umieszcza niższy kosz dla koszykarzy o wzroście poniżej dwóch metrów, a potem punkty liczy tak samo? Czy może dla ułomnych koszykarzy organizuje się paraolimpiadę?

Zupełnie odrębną kwestią jest oczywiście sensowność ustalania jakichkolwiek przedmiotów obowiązkowych. Ale to na marginesie.

Ułatwianie zdawania matury młodym ludziom jest działaniem przeciwko nim. Wyobraźmy sobie dysortografa, który zdaje maturę, trafia na studia prawnicze, przechodzi przez nie, a potem szuka pracy w kancelarii prawniczej. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej ma na szybko, odręcznie, napisać opinię dotyczącą jakiegoś casusu. I co z tego, że opinia może i będzie sensowna, skoro przyszły pracodawca nie bardzo jest w stanie, ze względu na corridę ortograficznych byków pojąć jej przesłania i w efekcie młodemu prawnikowi dziękuje - kolejna frustracja gwarantowana. Tym bardziej przykra, że od niej już może zależeć byt materialny aspiranta na adwokata.

Czekam na dalsze zdobycze medycyny i ich praktyczne zastosowanie przez uczniów i rodziców na kanwie nauki szkolnej. Pewnie pojawi się wkrótce dyshistoryzm, jako nieumiejętność zapamiętywania dat, dysgeografizm jako nieumiejętność rozróżnienia półwyspu apenińskiego od iberyjskiego i dysbiologizm jako brak zdolności odróżnienia żaby od konia. Najpraktyczniejsze byłoby jednak dysmózgowie, jako brak zdolności nauczenia się i zrozumienia czegokolwiek. Ze względu na to, że dyskryminować nie wolno - dysmózgowcom nie będzie w żaden sposób wolno ograniczać prawa do równego startu w dorosłość, w związku z czym świadectwo dojrzałości otrzymywać będą zaocznie w szóstym roku życia.


 ibsen82, środa, 12 stycznia 2011; Bartosz Sowisło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz